Zeszły rok… Zabieram się do tego
i jakoś zabrać się nie mogę, jak widać zresztą wyraźnie. Zeszły rok, to był rok
istotnych zmian w moim życiu. Na szczęście nie okazało się, że choruję na
białaczkę - ba! - nie było nawet takich podejrzeń, ale przecież dla faceta
każdy katar jest groźny i – w mikroskali – właściwie stanowi wyrok. Mikrowyrok
śmierci…
Zeszły rok zaczął się dla mnie w
lutym, kiedy przebywałem w domu opiekując się chorym Wiktorem. Właśnie wtedy, w
poniedziałek rano zadzwonił telefon i mój kierownik, na „dzień dobry”, zapytał
mnie: „co byś zrobił, gdybym powiedział ci, że właśnie straciłeś pracę?”. Tak…
No co bym zrobił? Nie wiem. Na szczęście okazało się, że nie straciłem pracy, a
przynajmniej jeszcze nie. Po prostu pani dyrektor przeprowadziła „reorganizację”
w naszej placówce i zarówno kolega kierownik, jak i ja otrzymaliśmy „szlachetną
propozycję” pracy na pół etatu każdy. Nie będę opisywał szczegółów, ale proszę
mi wierzyć: spawa miała drugie dno i podteksty i tak na prawdę chodziło o
pozbycie się nas z firmy. Wszystko działo się w atmosferze hm… jakby to
powiedzieć, zakulisowej nagonki i zwykłego kurestwa, okraszonego moim ulubionym
cytatem z koleżanki ze świty pani dyrektor, głoszącym: „Pani dyrektor nie chce
wam zrobić krzywdy”. Jeszcze nigdy w życiu, ktoś aż tak bardzo nie chciał mnie
skrzywdzić!
Reagując na rzeczywistość zastaną
i odpowiadając na zapotrzebowanie nienasyconego rynku, znalazłem w zeszłym roku
3 nowych pracodawców, ostatecznie żegnając się z moją „jednostką macierzystą” w
okolicach listopada. I powiem Wam, że niewiele rzeczy w życiu sprawiło mi
większą frajdę. Żałuję tylko, że nie udało mi się porzucić tego dziadostwa
nieco wcześniej, żeby zostawić firmę z kilkoma sprawami nie zamkniętymi,
zwłaszcza w zakresie projektu, którym kierowałem. No cóż, nie wszystko mi się w
życiu udało.
Dzięki zmianom, jakie dotknęły
mnie w zeszłym roku, poznałem wielu nowych ludzi, doświadczyłem szerokiej gamy
stanów emocjonalnych - w większości zdecydowanie lękowych, ale co tam – i ogólnie
teraz, uważam, że nie jest źle, a nawet, że jest dobrze, ale żal pozostał…
Proste uczucie, że zostałem potraktowany niesprawiedliwie i nieuczciwie. Jest
to uczucie z kategorii tych najbardziej niemiłych, kiedy bijesz głową w mur i
jesteś bezradny, a przecież mając w sobie tyle szczerego uczucia tak bardzo
chciałoby się móc odpłacić „pięknym za nadobne”, ech… Zostawiam to. Są sprawy istotniejsze,
np. prawdziwa śmierć.
Śmierć zupełnie nie
hipochondryczna, bo Gośka umarła krótko i na temat. Jakoś tak na Mikołajki.
Miała 39 lat. Znaliśmy się ze studiów. Byliśmy razem w kole naukowym i współorganizowaliśmy
wyjazdy na obozy „roku zerowego” w Bieszczady. I teraz już od dwóch miesięcy jej nie ma, a nie wyglądała na taką, co może
umrzeć. Chorowała. Lekarze, leki, modlitwy, wszystko i nic nie pomogło. Staję
wobec takich śmierci jak wryty. Jeszcze nie ja, ale przecież już moi…
Poza tym proza życia
przedśmiertnego: Wiktor poszedł do szkoły, polska reprezentacja w siatkówce
wygrała Mistrzostwa Świata, a w pracy mam inny widok za oknem.
Eh, proza życia, ale z nowymi, oby optymistycznymi widokami na przyszłość. Powodzenia życzę.
OdpowiedzUsuńBardzo ładny tekst, taki refleksyjny, taki ludzki. Bardzo mi się podoba.
OdpowiedzUsuńDziękuję Państwu komentującym i pozdrawiam. Również powodzenia życzę.
OdpowiedzUsuń