Ściga mnie MIŁOŚĆ Michaela…
Kilka dni temu, w Empiku, na
regałach. 3 miejsce na liście sprzedaży! Przegrywa tylko ze „Skyfall” i czymś o
wampirach - to jest wynik. Myślę sobie, że coś w tym musi być. Są liczne znaki
wskazujące na fakt, że „Miłość” Michaela Haneke nie jest miłością przelotną.
Inne
kilka dni temu. Przeglądam GW i znajduję informację, że w Kinie Helios w
Grudziądzu tylko 4 kwietnia odbędzie się seans filmu „Miłość”. Więc nawet w
Grudziądzu to doceniają?..
Wracam
do Empiku. Stoję chwilę i patrzę na okładkę płyty DVD, przypomina mi się
komentarz Wiosny, właściwie informacja, że jej „film się podobał”. Zresztą,
zaraz po wyjściu z kina przynajmniej dwie osoby zadeklarowały podobnie. Wobec
złośliwości i ironii płynącej z ust krytyków, wymagało to odwagi cywilnej. Doceniam.
Wieczorem leżę w łóżku i
myślę, co to w ogóle znaczy, że taki film się podoba? Co to znaczy, że coś się
w ogóle podoba? Na pewno podobać może coś ładnego, a ten film ładny nie jest, w
tym znaczeniu, że nie pokazuje niczego ładnego. Zastanawiam się, czy - gdyby
taka historia przydarzyła się w rzeczywistości, gdyby dokładnie to spotkało
powiedzmy czyichś rodziców - to czy osoba, której by to dotyczyło, czy znalazłaby
w tej sytuacji coś do „podobania się”? Leżę i kombinuję, pewnie
przekombinowuję, ale nie mogę się uwolnić od szukania odpowiedzi.
A może „podoba się” nie tyle
sytuacja pokazana w filmie – bo chyba trudno, żeby się to podobało – a odwaga w
pokazaniu, sposób pokazania? Coś takiego, jak np. scena lądowania wojsk na
plaży w Normandii z „Szeregowca Ryana” – flaki, krew, krzyki – też nic
pięknego, ale robi wrażenie. Prawda robi wrażenie, samo zbliżenie się do prawdy
robi wrażenie? Katharsis? To chyba jedyny pomysł na to, żeby „Miłość” Michaela
Haneke „się podobała”, miała jakiś sens. No i zakończenie jest szczęśliwe - happy
end w kinie to jest coś! - bo przecież małżonkowie wychodzą z mieszkania i to
jest chyba najmocniejsza scena filmu – jak dla mnie przynajmniej. Normalnie, po
umyciu szklanek, zupełnie realnie i realistycznie wychodzą. Hm… Nie mam
pewności, czy o to chodzi. Zasypiam.
„Tańcząc w ciemnościach” – też
trudno uznać, za film do „podobania się” ze względu na przygody bohaterów, a
przecież zrobił na mnie piorunujące wrażenie, „podobał się”, w jakimś tam
sensie. To był chyba jedyny raz w kinie, kiedy po seansie, po zapaleniu się
świateł, przez jakąś minutę, nikt, dosłownie nikt nie wstał z fotela. Na sali
było ze czterdzieści osób i te czterdzieści osób w zupełnej ciszy siedziało bez
ruchu gapiąc się w zetlały od światła ekran, po którym przesuwały się napisy. I
nie był to żaden DKF, tylko regularny seans wieczorny w kinie nie dla
koneserów. Nie wykluczone, że podczas projekcji, kilku z obecnych na sali
śmiertelników nawet trawiło! - co wyraźnie pokazuje, jak prości tam siedzieli
ludzie.
Stara miłość nie rdzewieje… A
jednak. „Miłość w czasach zarazy”, z której została już tylko zaraza...
Obowiązkowe trzy kropki po wszystkim… Trzy kropki po miłości – zamiast
papierosa… Rozczarowanie tysiąca i jednej nocy, tysiąca i jednego dnia. Miłość?
Kręci mi się w sobie. Trochę w głowie, ale tak ogólnie, to w całości. Zasypiam.
Od jakiegoś czasu łazi za mną
„kruchość”. Dzień, jak kruche ciastko, takie, co to po ugryzieniu rozpada się,
fafla (od „ufaflać się”) okolicę paprochami i po prostu jest delikatne. Co do
smaku, to nie wyrokuję, bo nie o to tu chodzi, chodzi tylko o kruchość. Kiedy
świat jest „dobrze naoliwiony” i dni - jeden za drugim - płyną, nie dostrzega się
tego, ale kiedy coś „trzaśnie”, to wtedy dzień, wydaje się być bardzo długi.
Wtedy nawet minuta potrafi się wlec. Ba! Przytrafiają się w życiu sytuacje, że standardowy
sekundnik powinien mierzyć czas w dziesiątych częściach… Wtedy okazuje się, że człowiek jest bardzo
kruchy. Kruchość trzęsącej się galarety. Od razu przychodzą mi oczywiście do
głowy wszystkie te dramatyczne informacje na temat np. chemii mózgu, że
zaburzenie proporcji substancji
oliwiących mój czerep - w niewielkim choćby stopniu - powoduje spore problemy w
życiu, a niekiedy wręcz czyni mnie wariatem!
Osobiste zainteresowanie tymi kwestiami nie zamyka mi też oczu na inne
niebezpieczeństwa i delikatne balanse zagnieżdżone w naszych organizmach, bo są
przecież jeszcze: woda, której utrata powyżej 10 % zagraża śmiercią;
temperatura, której skok powyżej 42 st. Celsjusza grozi usmażeniem mojego
białka na twardo; czy mikroflora jelita grubego! Tak: jelita grubego, które
zamieszkiwane jest przez całe zastępy bakterii!
W skali globalnej problem
wygląda podobnie, tylko – wiadomo! – globalnie. Jak będzie za ciepło (efekt
cieplarniany), to wymrzemy, a w dodatku podniesie się poziom wód i potoniemy,
poginą różniaste gatunki roślin oraz zwierząt i poumieramy z głodu, zaburzony
zostanie proces produkcji tlenu i się podusimy, no po prostu masakra na maksa.
Jak jeden głąb z drugim się nie opanuje i – burząc „równowagę odstraszania
nuklearnego” - wciśnie czerwony guzik, to
wiadomo, co będzie - rozpierducha i okruszki planetarne. No… Kroczymy po
kruchym lodzie. Codzienny dance makabr na linie rozpiętej pomiędzy masztami
statku szaleńców albo po prostu - bardziej praśnie - taniec na melinie, taki w
klimacie wariatki, co to - pośród żądz i szkła - jeszcze tańczy.
Umarła ciocia. Taki los.
Lekarze od roku z okładem mówili, że… Wiadomo, lekarze tak zawsze. Ale żyła.
Mimo rokowań i wyroków. Ostatecznie jednak zmarła. Cwaniaki lekarze mieli
rację. Wiadomo, lekarze zawsze mają rację… Mogą się co najwyżej w terminach
pomylić… Umarła. Na amen i na raka. Zjechała się rodzina i wszystko odbyło się
zgodnie z tradycjami. Siedziałem w kaplicy w czasie różańca, który – jak się
okazało – bardzo miłym dla ucha głosem, odmawiany był z odtworzenia i patrzyłem
na nieboszczkę. Zawsze w takich sytuacjach zastanawiała mnie pewna
niestosowność wystawiania zwłok na pokaz po śmierci… Nie, nie mam nic
przeciwko, nie stresuję się i ogólnie nie przeszkadza mi to, tylko, że
położenie martwego człowieka nogami w kierunku zgromadzonych, nieuchronnie
kończy się zaglądaniem mu w dziurki od nosa… No po prostu widać te otworki. Nic
się na to nie poradzi, tak po prostu jest i nie wiem, jak innym, ale mnie to przeszkadza.
Ja bym nie chciał, żeby mi pośmiertnie do nosa zaglądali, ani gdziekolwiek
indziej.
A sam pogrzeb odbył się w
zimnie nieprzyjemnym i ni cholery nie było w tym wiosny. I nie było w tym nic
zabawnego.
A wczoraj Wiktor poprosił o
sok, taki „od babci”, ale te „od babci” się skończyły, został tylko ten „od
cioci”… Kwaśny, robiony chyba zupełnie bez cukru - zawsze przed piciem go
słodzimy. Pomyślałem, że więcej soku od cioci już nie będzie i że może
powinniśmy ten ostatni słoik zachować, na pamiątkę? Tak samo, jak grzyby czy
inne przetwory. Czasem zostaje po człowieku spiżarnia - pomnik trwalszy niż ze
spiżu…
Rusza kampania Radiowej Trójki i GW - „Orzeł może”. Honorowy
patronat nad projektem objął prezydent Bronisław Komorowski. Chodzi o to, żeby
walczyć ze stereotypem Polaka – ponuraka. No… No to, jak czytam w necie: „Troje
członków rady programowej Polskiego Radia, wybranych do niej z rekomendacji
Prawa i Sprawiedliwości, w wydanym oświadczeniu stwierdziło, że Polskie Radio
nie powinno współorganizować tej imprezy, bo ma ona cechy kampanii politycznej”.
Nawet nie chce mi się wklejać linku do tej informacji, po prostu „Orzeł orze
jak może”…