Jest słabo… Nie to, żeby zaraz dramatycznie słabo, ale słabo
– bez dwóch zdań – jest. Posylwestrowy nastrój podtrzymany spotkaniem
towarzyskim w mijający łekend i owszem, nieco załagodził zapaść, ale zapaść i
owszem – bez dwóch zdań – jest. Stoch nie pomógł. Alkohol tylko łagodzi upadek.
Wizyta u „dobrego dentysty” daje nadzieję, ale… W tej cenie w sklepie z
alkoholem mógłbym dostać dużo więcej… Pewnie nawet cały komplet (WNM).
Odkurzacz się popsuł. On już zanim się popsuł, to był
popsuty, bo w sensie klinicznym i empirycznym nie odkurzał, a raczej wręcz
przeciwnie, ale wył, rurą delikatnie zasysał, zmuszał do działania, więc jako
przyrząd gimnastyczny i narzędzie pozwalające odprawiać rytuał „sprzątania” się
nadawał. Ostatecznie jednak przestał rzęzić, ducha wyzionął i zmusił nas do
zakupu nowego urządzenia, co w dzisiejszym, pełnym przepychu świecie konsumpcjonizmu
jest zadaniem trudnym. Zakup poprzedzony musi być wyborem, a wybór, to proces złożony.
Po wstępnej selekcji w Internecie i wytypowaniu modelu, skontaktowałem się ze
światem realnym, czyli ziemską placówką e-sfery, gdzie poinformowano mnie, że
JEST! Stoi, czeka, gotów, w kartonie skryty, ale cały już sprężony do skoku, by
walczyć z paprochem, paprocha w przepastnym korpusie swym pogrzebać, bez
sentymentu, bez chwili wahania, kark paprochowi skręcić, krtań jemu – wiadomo! –
zmiażdżyć, aorty jego paprosze rozpruć, a bebechy wypruć. Takie: fajnd end
distroj! Każdy włos, nim podzieli się na czworo, każdy obłoczek syfu, nim się okoci
i nieuchronną - nawet w domu niepatologicznym - okruszynę chleba, która
normalnie, przez uszanowanie i tak dalej (pocałuj żabkę w łapkę), to nawet ją
też – bach i do Tartaru, rurą w mrok, z ułamanym paznokciem i suchym listkiem! Aaaa!!!
Byłem gotów na zakupy, nawet sobie pomyślałem: jakoś tak łatwo poszło! I
myślałem tak aż do chwili, kiedy sprzedawca nieznoszącym sprzeciwu tonem – plus
wzrok pełen pogardy, no po prostu mistrz sprzedawactwa - powiedział: „W takiej
cenie nic nie sprząta, a tak w ogóle to sprzątają tylko odkurzacze” (tu padła
nazwa konkretnej marki). Kurwa… Nie trafiliśmy ani z ceną, ani z producentem…
Sklep pełen sprzętu, Internet jeszcze bardziej, a my nie trafiliśmy nawet kulą w
płot, że o Panu Bogu w odkurzacz nie wspomnę… Błysnęło mi w głowie, żeby może
sprawę obrócić w żart, ale sprzedawcy nie było do śmiechu. Ostatecznie zmieniliśmy
sklep i w tamtym moja obrażona noga nigdy więcej nie postanie. Odkurzacz został
zakupiony, poniżej ceny dla odkurzaczy działających, a i tak jest o niebo
bardziej sprzątający od poprzednika, który – jako się rzekło – z sukcesami nie odkurzał
już od kilku lat. I też było dobrze!
Chwilę wcześniej. Zanim pojechaliśmy po odkurzacz, to
okazało się że pompka od spryskiwacza nie działa. Naduszam wajchę i wyczekuję
strumienia, od którego uratuje mnie tylko szyba przednia - spokojnie,
katastrofa kontrolowana - a tu nic… Ni strumienia, ni pracy pompki katastrofa
nagła jak szlak! Cisza. Kurwa… Może coś przymarzło – myślę sobie – wszak mróz
jest wiekuisty i potężny. Otworzę maskę, zerknę, chuchnę, co prawda nic z
budowy samochodu nie kumam, ale kto wie, może magia świąt zadziała, może trafi
mi się ziarno? – myślę sobie. No… I trafiła mi się prawie cała bułka z ziarna!..
Kuna jej mać… Znowu się nam zalęgła kuna. Kuna pod maską, pod przykrywką, pod
blachą, osłonięta od wiatru, ogrzewana ciepłem stygnącego motoru mieszka w
naszym samochodzie kuna. Znosi sobie bułki, gotuje wodę i parzy herbaty smakowe,
odgrzewa bigosy (do bułki), a może nawet grilluje – bo ja wiem – skrzydełka z
Lidla po przecenie posezonowej? Żyje sobie i na deser zakąsza kablami! Mniam,
mniam, mniam. I zżarła kable od spryskiwacza… Kuna jej mać i ona też. Niniejszym
składam deklarację: Będziemy z tobą walczyć kuno potężna, będziemy cię tępić!
Do zwycięstwa i do krwi ostatniej kropli z twych kunich żył! Tak nam dopomóż spreju
śmierdzący i święta panienko! Teraz i zawsze! Ament na twój apartament!
Ten moment, w którym orientujesz się, że nie jesteś już przystojnym
brunetem, o ujmującym uśmiechu, w którym zawartość zębów jest wystarczająca do –
bo ja wiem – brawurowego i nie stroniącego od dezynwoltury gryzienia jabłka. Tak,
nadchodzi taki moment w życiu, kiedy już wiesz, że stoisz na przegranej
pozycji, że niby sylwetka dumnie wyprostowana, taki homo erectus w koszuli w
kratkę, a w partiach „kapitelu głowy” nawet homo sapiens, ale jednak podskórnie
już czujesz idący od podłoża chłód prawdy ostatecznej, że przeziębienie
pęcherza, to nie żarty, że przyjaźń z urologiem, to związek który będzie tylko przybierał
na sile i w końcu wszyscy się o tym dowiedzą i wreszcie, że śmierć, to nie jest
przebieraniec, ani figura stylistyczna, symbol, rozdzierający grozą moment, po
którym zaparzysz kawę i zadumasz się nad losem wszechświata. Tak… Plując zębami
przednimi na kasjerkę sklepu wielkopowierzchniowego orientujesz się, że coś się
zmieniło i nigdy już nie będzie takie, jak kiedyś… Każdy z nas ma w sobie
kościotrupa i trzeba to zaakceptować, problemem jest moment, w którym ten jedyny
widoczny bezpośrednio fragment szkieletu publicznie się do nas dystansuje, odrywa
i zaczyna żyć własną śmiercią... Moja dyskusja o cenie za kilogram pomarańczy
typu „premium” została brutalnie przerwana i już nigdy się nie odbędzie. NIGDY…