Nadal nie mam fejsbuka. To jest moja metoda na próbę bycia
trendy. Powinienem jeszcze dokupić do tego jakieś ciuchy, ale nie ma kasy. Koncentruję się na tym, co czuję, a czuję że
musi być taki nurt, w ramach którego hipertrendowo jest nie mieć fejsbuka.
Oczywiście ideałem byłoby jednocześnie nie-mieć i mieć fejsbuka, żeby o jego braku
można było informować społeczeństwo i żeby tego społeczeństwa podziw dla
offowej postawy miał kanał dość szeroki, by nim popłynąć i żeby własną
bezfejsbukowość można było jakoś skomentować-skonsumować, no, ale… nie da się
to trudno. Stan na dziś jest taki, że jest brak.
Powrót z urlopu nastąpił w atmosferze niecoblu (jest taka instytucja
„Powrót z U”, nie świadczy jednak pomocy w przedmiotowej sprawie), ale to chyba
normalne. Grunt, że samochód się nie popsuł, ani zęby, bo zamiejscowy ból zęba
w trakcie wakacyjnych objazdów, to ból podwójny. Na szczęście nie miał miejsca,
zatem nie ma powodu, by poświęcać mu więcej czasu. Podróżowaliśmy, po wodzie
pływaliśmy, w morzu się pławiliśmy, by ostatecznie wylądować na wsi lubelskiej.
Nastąpiła pełna regeneracja sił, wysypianie się było na porządku dziennym,
nawet bezsenności były ok., bo następowały po nich senności kompensujące,
zajęcia wyrównawcze w błąkaniu się po mar mokradłach. Wakacje – szybka projekcja
skojarzeń i jarzeń – wyluzowane szoty, ciemna noc, kiedy widać gwiazdy, „aiowszem,
dlaczegoby nie, nie prowadzę”, piasek na plaży, i takie tam pierdoły, zupełnie
nieistotne w prawdziwym świecie i w tej swojej nieistotności najlepsze, de lux właśnie,
jak pasztetowa – jest taka!. Brak wagi, brak harmonogramu, plany tylko
rachityczne i do podważenia w każdym momencie, spontan w leżeniu, dynamika
warzywa w najważniejszych momentach igrzysk olimpijskich, jednocześnie jednak
spacery po 15 kilometrów i czas na świeżym - o pierwszej klasie świeżości! –
powietrzu, spędzany w wymiarze 24 h! U nas otwarte 24 ha na dobę, zawsze z dostępem
do powiewu, promieni i kropel! Na bliźnich też można liczyć, włączą ci na cały
wyciągnięty spod pokładu głośnika regulator debestofy Krzysztofa Krawczyka! Ha!
Jak to przeszkadza?! Ok. To były marginalia/migrenalia ogół zaś, to na
przestrzał cisza, zawodzenie wiatru w olinowaniu, szum fal i mazurek
dąbrowskiego, kiedy naszym nic się nie stało i wygrali. A że wpadłem do wody i
zatonąłem okulary, to trudno, teraz nie mam wyjścia, muszę kupić nowe, pewnie
modne – właśnie, w komplecie do braku fejsbuka! I nie biegałem! Całe,
przestrzenne, aż skrzące się od możliwości 3 (słownie: trzy) tygodnie bez
jednego kilometra mego świńskiego truchtu, w kategorii „biegam”. Nic. Ja
hefalump biegowy, truchtoleń sumujący dystanse w akcji „Pączki mierzone
centymetrami”, ja wiozący ze sobą ubranka, buciki, słuchaweczki i kilka mocnych
postanowień, gdzieś tak w drugiej dobie urlopu postanowiłem: „Ni …ja!”. I wytrwałem.
Tak, jestem z siebie dumny. Decyzja podjęta niby na trzeźwo, ale nie ma się co
czarować! Nie takie trzeźwości podszyte są degrengoladą alkoholową. To dzień
biały, to miasteczko, w ręku tylko jałowy wafelek przekładany masą czekoladową,
ale przecież nie ma zmiłuj, całość tego dnia, ze wszechświatem na dokładkę,
unosi się na trzech nawalonych do granic możliwości żółwiach dryfujących po
morzu archetypicznego spirytusu, a każdy w inną stronę i wszystkie zygzakiem i
lekko tonąc, nawet pomimo dmuchanych rękawków do pływania, litościwie założonych
im przez Pana Boga, stworzyciela nasion i innych artykułów do prasy
plotkarskiej i tepe. Zatem nie było biegu, było wpław poruszanie się we wodzie,
były wzmiankowane wyżej spacery, w tym po lesie iglastym i mieszanym, był grill
rozpalany ekologicznie. Fajnie było. Acha i zapomniałbym, w życiu nie
usłyszałem w sierpniu tylu kolęd, co w tym roku. W dodatku po rosyjsku!
Poza tym, robiłem zdjęcia, w tym straszne, w cyklu „Proszę się
nie krępować. Smacznego”. Pamiętajmy – to może przytrafić się każdemu.
Ok., dość tych rewelacji – relacji. Notka się urywa, jak hejnał
mariacki. Czas na ostatnie dni wakacji. Trzeba żyć, żeby potem móc się wyciszać,
przeżuwać przeżyte, dawać sobie z tym radę, jednocześnie jeszcze radząc innym,
może jakiś poradnik?.. – zastanowię się jeszcze. Tyle mnie spotkało w te wakacje
i w poprzednie przecież też, a jakby jeszcze do tych głębokich wzruszeń
wakacyjnych dołożyć te z młodości, te – wiecie – kiedy popełniłem tyle dziwnych
życiowych błędów ortograficznych (z których oczywiście wyciągnąłem konsekwencje),
to śmiało mógłbym wydać CAŁĄ serię poradników. „Poradnik min paradnych – jak przeprosić,
samym wyrazem twarzy, zanim śmiertelnie obrazisz najbliższych”. „Rewelacyjne
relacje (nie tylko międzyludzkie). Bądź jak Dariusz Szpakowski - mów, aby
modlono się o ciszę!”. „Origami. Czakaramy z kolorowego papieru toaletowego –
zawsze przy tobie, przydatne nie tylko w toalecie!”. Dość, dość, dość. Na ten moment dość notki. Pa!