Co za tydzień!!! A przecież jeszcze się nie skończył, przecież
jest dopiero piątek i kto wie, co przyniesie wieczór?!
Wtorek: Skajłej! Jeb, jeb, jeb! (W wersji dla
delikatnych: plim, plim, plim i szuuuuu….). Boże narodzenie na Szerokiej w
pełnej krasie, a nawet jeszcze więcej. Nie wszystko widzieliśmy, ale z tego co
widzieliśmy, właśnie instalacja z ul. Szerokiej – przynajmniej na mnie –
zrobiła największe wrażenie. Jak te lampki zaczęły migać, jak ta włoska
piosenka zaczęła wyć z głośników, to muszę przyznać, że na chwilę znowu
uwierzyłem w św. Mikołaja, jego magiczny zaprzęg i nie przeszkadzał mi nawet
dziki tłum dookoła. Potem podeszliśmy jeszcze pod teatr i do parku gdzie
artyści strzelili m.in. świetlistą ścieżkę, tak opisaną w programie festiwalu: „Droga proponuje ruch kontemplacyjny. Ta
instalacja jest wizualnym odwróceniem pomiędzy tym, co artysta nazywa
niedostępnym fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym.
Na 20-metrowym płótnie ultrafioletowe światła powiększają grę plam
i abstrakcyjnych wzorów”. W realu było zaś tak, że kontemplację zastąpił
zdrowy śmiech i szczerzenie się połowy spacerowiczów do lamp w celu obejrzenia
uzębienia w blasku jej wysokości Fluorescencji. Świeciły też buty, sznurki od
bluz, białka oczu – można zatem powiedzieć, że artystyczna wizja i założenie, rzeczywiście
spotkały się z „odwróceniem” i wyszło raczej odwrotnie od zamierzeń. Swoją drogą – nomen omen – ciekawe co to
znaczy: „wizualne odwrócenie pomiędzy tym, co artysta nazywa niedostępnym
fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym”?
Środa: Kino w CSW. Kultura wysoka. W CSW nawet toaleta
robi na mnie wrażenie instalacji artystycznej i czasem zastanawiam się, co by
tam artystycznego ze sobą zrobić? Ostatecznie nic artystycznego tam nie robię,
bo przecież nie jestem artystą i w moim wykonaniu nawet proza życia, to nie
jest proza, tylko jakieśniewiadomoco, jakieś nic, jakieś życie po prostu i
tyle. Ok. Poszliśmy do CSW na film. „Magia w blasku księżyca”. Woody Allen. Film
nie bardzo mi się podobał. Jakbym oglądał dydaktyczny i schematyczny testament
artystyczny Autora. Ogólnie: bania. Może jednak trzeba było w czasie seansu zostać
w toalecie CSW i zmusić umęczony umysł – tak: umysł! umysł w toalecie - do
czegoś artystycznego? Oczywiście: „mądry Polak po szkodzie”, „gdybym wiedział,
że upadnę to bym usiadł”, itp.
Czwartek: Koncert M. Lubomskiego (z zespołem) i G.
Turanua (z zespolikiem), który odbył się w ramach festiwalu LULU organizowanego
przez Pana M. Lubomskiego właśnie. I tu od razu trzeba zauważyć, że z trzech
dni koncertowych, na których wystąpili: Natalia Natu Przybysz i Tymon & The
Transistors, Katarzyna Groniec i Gabriela Kulka oraz przywołani przez mnie już
Panowie Mariusz i Grzegorz, to właśnie ich występ był najlepszy. Mariusz Lubomski,
to wiadomo: teksty, ruch sceniczny, mimika i ogólnie śpiew charakterystyczny –
jego występ był ok, śpiewał pierwszy i pierwszy śpiewać skończył, a po nim na
scenie pojawił się Grzegorz Turnau z Robertem Kubiszynem oraz Cezarym Konradem.
I powiem szczerze, że im dalej od tego koncertu, tym bardziej ten występ doceniam.
Piosenki przearanżowane, bo skład okrojony, ale nie wszystkie, więc przy kilku
z nich Pan Grzegorz ogłaszał „a tu jest solo skrzypiec” albo „tu był obój” i
wyobraźnia była niezbędna. W kilku znowu utworach publiczność miała za zadanie
gwizdać partie brakujących instrumentów, w jeszcze paru wykonawca murmurando sam
dodawał brakujące dźwięki. Z zaskakujących wpadek i niedociągnięć muszę odnotować fakt dziur w pamięci i pomyłek w tekście, ale – właśnie! – ale tu
jest to coś, tu zaczyna się to coś, co występ - wstępnie zapowiadający się jako
klapa – zamieniło w jeden z tych niesztampowych, oryginalnych i
niepowtarzalnych. Po pierwsze: kontakt Pana Grzegorza z publicznością
rewelacyjny, aż do wykonania piosenki z podarowaną różą w zębach (no, przynajmniej
połowy piosenki). Po drugie: (a może nie po drugie, tylko drugie po pierwsze)
gra muzyków z zespołu Pana Grzegorza… Wrażliwy jestem strasznie na oszczędność
i precyzję ruchu muzyków, a to, co prezentowali Panowie Robert i Cezary, to
było po prostu mistrzostwo, zwłaszcza przyglądanie się grze na perkusji dawało
mi poczucie, że patrzę na sztukę magiczną. Po trzecie: te piosenki jednak
zostały zagrane i wykonane przynajmniej przyzwoicie, a w kilku przypadkach
wersje oryginalne mogły się schować, w porównaniu z tymi zagranymi wczoraj – np.
finałowy „Motorek”, czy „Bracka”. Ogólnie i podsumowująco: mimo wszystko, był
to najlepszy koncert G. Turnaua, na jakim w życiu byłem.
Ok. To
wszystko. Jestem niewyspany. Zmęczony i zagubiony, ale już za moment będzie
sobota i wtedy odnajdę się gdzieś w okolicach przedpokoju, we własnym mieszkaniu.
To jest dobre miejsce na ziemi i żeby się w nim znaleźć. Przynajmniej dla mnie
dobre.