Szlachetne zdrowie psychiczne,
nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz… Czyli coś z kategorii:
jakie to szczęście, że (choć lewe) mam dwie ręce! Na co dzień niedostrzegane,
naturalne, normalne, a jednak…
Opowiadałem już kiedyś - nieco
między wierszami - jak to mi było, kiedy było marnie. Kiedy nie byłem wstanie
zliczyć do 15 i zakupy w sklepie spożywczym przekraczały moje możliwości, bo
jak mi Pani wydawała resztę, to nie dawałem rady sprawdzić czy mi dobrze
wydaje. Oczywiście, Panie w naszym Polo (uwaga - notka zawiera lokowanie
produktu) są z gruntu uczciwe i rzetelne, więc mam pewność, że mnie nikt tam
nie oszukał, ale nie było mi z tym łatwo. Nie było mi łatwo iść do sklepu - z
dokładną listą zakupów! – i błąkać się pomiędzy regałami, jakbym brał udział w
jakiejś ekstremalnej wycieczce, bez asekuracji szedł po linie, zupełnie nie
potrafiąc chodzić na linie. Bo tak się wtedy czułem. Między owocami, a
makaronami gubiłem się ze dwa razy, za dotarcie do półki z wodą przyznawałem
sobie w duchu odznakę „Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - NSR”, ale już za
zakupy na stoisku wędliniarskim musiałem redukować jej rangę do „Prawie
Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - PNSR”. Każde wyjście z domu, to była
ryzykowna eskapada – zaprawdę, powiadam wam, napady lęku są zjawiskiem z
kategorii raczej tych nieprzyjemnych.
……………………….
Powyższy fragment notki
napisałem jakieś dwa - a może nawet trzy! – tygodnie temu, potem zaś nadszedł
koniec świata. Normalnie. Anioły ryknęły, zagrały na trąbach, dzikie zwierzęta
lawiną ruszyły w stronę morza (nie wiem dlaczego w tym kierunku właśnie), a ja
zawiesiłem się na kołku. A mówiąc prawdę, to nic się nie stało, po prostu nie
byłem w stanie się zmobilizować. Czasem po prostu nic mi się nie chce, żyję
niechcący. W międzyczasie ruszyła kolejna kampania w sprawie depresji:
„Mężczyźni też płaczą”.
Było też Święto wszystkich,
którzy wiedzą, co się święci - odwiedziłem cmentarze. Święto niepodległości –
przespacerowałem z rodziną przez miasto. Weszliśmy z Asią w posiadanie kilku
płyt, w tym: M. Peszek „Jezus Maria Peszek” i L. Cze „Soundtrack”. Jeżeli o
mnie chodzi, to jest jakieś 100:3 dla Lao Che. Maria Peszek mnie nie kręci.
Kilka tekstów ok, ale w porównaniu ze Spiętym nie ma szans.
W międzyczasie dowiedziałem
się też, że jestem nikim… Zwykła rozmowa z Wiktorem i wszystko stało się jasne.
Podczas kąpieli prowadzę z Młodym rozmowę. Ja – w roli jednego z wojowników
Spindżitsu – zadaję dziecku pytanie:
- A kim ty
będziesz, jak już dorośniesz?
- No nie wiem,
może piłkarzem, może kosmonautą… - odpowiada Wiktor.
- A nie chciałbyś być, tym kim twój tata?
- Ale mój tata jest nikim.
Prawda was wyzwoli – myślę sobie i marzę do okupacji…
Podczas minionych dni odnotowałem też przynajmniej jeden
sukces. Udało mi się przebiec 20 kilometrów. Wiem, antylopy - nawet kiedy stoją! - robią to
codziennie, ale jak dla mnie, to jest to wydarzenie epokowe. Tylko ja, pot,
krew i łzy. Poobcierane stopy i inne obszary organizmu, wstrząs mózgu, strój
sportowy uwalany błotem w sposób dotąd nie notowany, dwa rachunki sumienia
(każdy z zupełnie innym wynikiem, a oba prawidłowe!), pozarywane kolana, pełne
spektrum uczuć wobec siebie samego: od miłości, przez nienawiść, do akceptacji
i obojętności i jeszcze kilka innych następujących po sobie w sekwencjach nieprzewidywalnych.
Ok. Przebiegłem, pytanie brzmi: co dalej? Może jednak uda mi się kiedyś pokonać
dystans 42 kilometrów z kawałkiem? Pożyjemy – zobaczymy.
Listopad ciepły. Oby tak dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz