Stało się. Nadeszła wiosna. Niestety, jakaś taka podła tego roku. Spotykam się z chorobami, kłopotami, wahaniami temperatur i nastrojów. Przychodzi mi się zastanawiać, gdybać, dywagować, a wszystko to – wiem o tym dobrze – na próżno. Nic z tego kombinowania nie wyniknie, wyniku nie zmieni, sytuacji nie poprawi. Matnia i czarno widzę.
A’propos Woody Allena, obejrzeliśmy ostatnio z A. film tego reżysera i nie było to emitowane przez telewizję publiczną dzieło „Vicky Cristina Barcelona”, tylko „Hannah i jej siostry”. Muszę przyznać, że dawno nie widziałem tak dobrego filmu! Zdanie dobitnie wykrzyczane, zdradzające entuzjazm i zapał, bo film podobał mi się cały, od początku do końca i pewnie nawet gdyby miał w środku reklamy, to te reklamy też by mi się spodobały. Spodobały by mi się wszystkie te setki razy widziane przeze mnie reklamy, na które czasem przeklinam, które wykorzystuję do tego, by odetchnąć podczas seansu, zebrać myśli, ułożyć się wygodniej w fotelu, czy po prostu pójść załatwić się aż do toalety. Kto wie, kto wie? Być może gdyby film ten podzielony był reklamami, to ja – niesiony falą entuzjazmu - bezpośrednio po emisji popędziłbym do sklepu - choć już było późno – i nakupował wszystkiego, co zauważyłbym w czasie bloków reklamowych? Kto wie?.. Na szczęście film nie miał reklam, bo emitowany był z płyty. Sukces artystyczny nie przekuł się tym samym w sukces komercyjny, ale sam film – rewelacyjny. Oceny nie psuje mi nawet fakt jego nieco lukrowanego zakończenia – UWAGA: WYJAWIAM „KTO ZABIŁ!” - kiedy to wszystko, wszystkim się udaje. Chory hipochondryk nie jest chory, niepłodny hipochondryk zapładnia - życiowo niezaradną - aktorkę, która okazuje się mieć niesamowity talent pisarski i – przy okazji - w płodnym hipochondryku odnajduje poszukiwanego od lat mężczyznę swego życia. Zdradzający mąż wraca do niepozostawionej przez siebie żony, kochanka – sama w toksycznym związku z trudnym mężczyzną – uwalnia się zarówno od męża, jak i kochanka, by wejść w związek z kimś mądrym, pięknym i uczciwym. Hannah też daje sobie radę… Ostatecznie.
Ta ogólna radość i harmonijne rozwiązanie średnio przypadły mi do gustu, ale film jest do tego stopnia niesamowity, że jakoś to łyknąłem, a nawet zaakceptowałem i przez chwilę – przyznaję, jak oszołom oszołomiony - wierzyłem, że tak właśnie jest/może być w życiu! Ech, życie, w de fuck to… Magia wielkiego kina! Ech2…
Kiedy emocje opadły w książeczce dołączonej do płyty przeczytałem, że sam autor też nie do końca jest zadowolony z finalnie panującego szczęścia i powszechnej szczęśliwości. Ok. To, że Woody Allen zrozumiał swój błąd, to ważne. Mnie to wystarcza, a filmowi - tak dobrze zrobionemu - nie jest w stanie zaszkodzić.
A teraz, zapowiadany i poprzedzony ostrzeżeniami - żeby nie było, że nie było! - zestaw landszaftów klasycznych, czyli „Zachodźże słoneczko”. (Piosenka gratis, do nucenia we własnym zakresie).
Zachodźże, słoneczko,
Skoro masz zachodzić,
Bo mnie nóżki bolą
Za gąskami chodzić.
Skoro masz zachodzić,
Bo mnie nóżki bolą
Za gąskami chodzić.
Nóżki bolą chodzić,
Rączki bolą robić.
Zachodźże, słoneczko,
Skoro masz zachodzić.
Rączki bolą robić.
Zachodźże, słoneczko,
Skoro masz zachodzić.
Gąski także śpiące
cichutko gęgają,
Smutno pastuszkowie
Po polu hukają.
cichutko gęgają,
Smutno pastuszkowie
Po polu hukają.
Tak to wygląda. Kiepsko startująca wiosna, porządny film i zachód słońca. Jak znam życie, to dużo lepiej nie będzie, ale może choć trochę? Czy faceci przy nadziei nie bywają groteskowi?