piątek, 4 października 2024

Barbarus u barbera

Hej. Jesień. Deszcz. Słońce ledwo, ledwo zipie, zza chmurrami jest. Brak impulsów. Wczoraj wizyta u barbera. Ful profeska młodociana. Od progu „Cześć”, a ja, jak struna napięty, brzeszczot, bagnet na broń: „Cześć i chwała bohaterom września!!!”. Oni oczy wybałuszają, bo że już październik i że nie, że „cześć i czołem, takie dzień dobry, dla młodych dorosłych”, to ja oddech i spocznij. A… To, to, czyli luz, się kolegujemy od progu, ok. Milusio. Czyli, że pierwszy raz? A nie widać? No… Widać. Oni na mnie, to i ja się rozglądam, łypię okiem kaprawym, ręka mi drży, bo wiadomo, już jesień życia, a tu na stoliku obok stoi i owszem alkohol i się nie rusza. Bez sensu stoi, alkohol nie jest od stania tylko od płynięcia, szeroko, szeroką rzeką przez świat, płynie by wpływać na przebieg wydarzeń, do gardła, kształtować myśl, bądź jej pozór, cokolwiek, ale nie tak stać niemożliwie i bez sen su! A on, barber ów, że na kiedy chcę przyjść, a ja, że jak na kiedy, na kiedy się da, obojętne, czyli? No że tylko raczej popołudniami, bo za dnia mam gdzie siedzieć i co robić i nie pozwolę się golić przy ludziach za jasnego, nawet jakby, to było tylko takie bardziej teoretyczne światło dzienne, to wolę raczej później nieco, bo wiadomo, słowo klucz: praca. Mam, chcę utrzymać, nawet wbrew wiekowi i na przekór sytuacji geopolitycznej planuję rozwój, bo że się w niej spełniam, to jest jakby w każdym moim cv do zawarcia szeroką frazą i nawet bym mógł coś na ten temat dorysować na marginesie, lubię-umiem „kwiat” i „drzewo”, ale nie praktykuje się takiego wyrazu obrazkiem, więc się w ten sposób nie wyrażę, tylko spoko… Ok. To może we wtorek? A to nie… Muszę transport mieć, bo w ramach usługi podajecie jednak ten alkohol popić, ten sam, co teraz tak ni c a nic, nawet nie do wąchnięcia jest. Nie, nie to żebym ja musiał, bo nie muszę! Ale jakby kultura jednak i jej teksty – szeroko rozumiane -głoszą, że butelka jak się pojawia w pierwszym akcie, to w antrakcie już zostaje uchylona, że potem, na koniec to już tylko dno widać i co? A tu nic, dat szukamy, terminów, w których może dojść do przecięcia naszych żywotów monadycznych. Przecięcia też dosłownego, że mnie przetną nożyczkami moje - ze mnie wychodzące, wyrastające - włosy, ogolą, doprowadzą do ładu z mojego nieładu, uporządkują mój – wiadomo – nieporządek, może sprawa wyjdzie lepiej niż ktokolwiek by się tam spodziewał? Dostałem taki prezent w związku z wiekiem, że mogę iść na full opcję, z gorącym ręcznikiem, a ten mnie pyta, czy ręcznik też? Hm… No biorę wszystko! Mam na karnecie zapis taki, że „gorący ręcznik”, zapłacone jest, full opcja, to po co on mnie pyta – taka myśl, a może to jakiś podstęp? – też taka myśl niby moja, choć dość powszechna. Ostatecznie biorę wszystko, jak w folderze. Raz kozie śmierć, może mnie nie poparzą przez złośliwość czy roztargnienie… Tylko tych terminów szukamy, bo przecież to jest wizyta we full opcji z piciem alkoholu w tym zawartym, czyli, że nie mogę potem wsiąść i prowadzić auta. No! Jak?! Upojony?! Wystrzyżony, jak królewna Śnieżka na wesele z krasnoludkiem czy innym diabłem amoralnym, co już chucie swe w hucie rozgrzewa, miechem w nie dmie, aż mu oczy skry sypią na mój widok, a rozpalona do czerwoności surówka, lawa czeka tylko ujścia, erupcji, uwolnienia i mojego, mojej w tym osoby upartuje współudziału, żeby mnie zapalić tym ogniem, gdzie ja taki wystrzyżony, wymodelowany model, tu i ówdzie wręcz piękny i naprany, wstawiony i wystawiony na świat, niby pan okolicy, w tym parku miejskiego, ale też jednak ubzdryngolony i kruchy jakoby całe pokolenie „zet”, że kornflejks, lelija taki kwiat… Czyli, że co?.. Może piątek? Ok, będzie transport, muszla nindżaturtla, egzoszkielet, co utrzyma mnie na wodzy i na powierzchni wezbranych wód potopu wrażeń, jaki z pewnością wystąpi dookoła. Spoko… Czyli teraz tylko spamiętać datę, godzinę i jeszcze te tatuaże jakieś do tego momentu ogarnąć…. Cokolwiek, bo po prostu nie wypada tam bez jakiegoś tatuażu się pojawić… Chociaż długopisem sobie rękę (ąę) pomażę, że niby oldskulowo, pijany kolega z wojska mi coś tam naskrobał, dziecka twarz, strzałę i serce oraz biedronkę oraz imię ówczesnej i po wsze czasy, teraz i zawsze! Czyli mamy to, umówiony, zgłoszony, zapisany, sms potwierdzający przyszedł. Zatem do zobaczenia w swoim czasie. Na ra! Cze! Buziaki, papatki, pozadro dla psychomatki! Taki prezent… Dostałem jeszcze karnet na lot szybowcem… Strach iść się umawiać… Tak.

piątek, 27 września 2024

No dobrze, jestem urodzony

Zacząć od końca. Na pewno są takich początków miliony, więc nie… nie ma co pchać się w koleinę. Zacząć od początku? Jeszcze banalniej… Może po prostu nie zaczynać? Tak. To najlepsze rozwiązanie, zwłaszcza, że początek, którego nie ma, sam w sobie i tak już jest początkiem. Więc ok, „żeby samo się zaczęło, żeby samo się skończyło”.


Na początku mego listu chcę serdecznie podziękować wszystkim, którzy złożyli mi życzenia z okazji rocznicy moich urodzin. W większości były to życzenia miłe i sympatyczne, wiadomo że zawsze znajdą się osoby, które nie potrafią być szczere i po prostu życzliwe, a jakoś tam konwencją czują się przymuszone i plotą „bo wypada”, ale generalnie były to wypowiedzi miłe. Zatem: dziękuję. Minął już nieco ponad tydzień od terminu ściśle wyznaczającego dzień narodzenia, ale parada uroczystości rozpoczęła się już w łikend poprzedzający termin, a ostatni akord „obchodów” wyznaczony jest na pierwszy dzień listopada, bo wtedy uda się ostatnie zainteresowane gremium zgromadzić wokół wspólnego stołu. Muszę przyznać, że od momentu skończenia pięćdziesięciu lat nieustannie choruję. Właściwie chory byłem już w urodzinki i potem to już tylko się pogarszało, aż do wizyty u lekarza i interwencji farmakologicznej włącznie. Także: starość, choroba i majacząca już na horyzoncie śmierć – oto moje perspektywy, kiedy te pół wieku na planecie stuknęły. Wiadomo, coś tam jeszcze się wydarzy po drodze, nieraz się zatruję, przewrócę, wstanę i upadnę po raz trzeci, odstawię alkohol, złamię przysięgę, może wyjdę i nie wrócę, ale raczej wrócę, po czym zawieszę wszelką działalność, obumrę, posegreguję odpady i jakoś tam będę trwał, jednak nie ma się co oszukiwać: jest już z górki. Przy czym: dla kolan schodzenie z górki nie jest najlepsze. Wiadomo… Teraz mam już papiery na to, by rzęzić jak stary dziad, marudzić, mlaskać i żując bezzębnymi dziąsłami skórkę od chleba wspominać minione, lepsze czasy.

Czytam sobie „Projekt prawda” Mariusza Szczygła, który dostałem w prezencie. W książce jest odręczna dedykacja poczyniona przez autora. Mam nadzieję, że przez autora… Podpis jest… Człowiek mnie nie zna, na oczy nie widział, a napisał, że ma nadzieję (on też!), że znajdę w tej książce choć ½ prawdy… Hm… „Arkowi z nadzieją, że znajdzie tu choć ½ prawdy”. Nie biorą mnie autografy, nie wzruszają zdjęcia z kimś znanym, nie mam potrzeby robienia sobie takich fotografii, ale ta dedykacja… Z jakiegoś powodu zrobiła na mnie wrażenie. Autor pisze książkę i pewnie ma nadzieję (znowu…), że nie tylko trafi ona do czytelnika, ale jeszcze jakoś na niego wpłynie, jak to mówią po wsiach i miastach naszego kraju: „zarezonuje” w nim, odezwie się - najlepiej głosem autora. Na pewno po przeczytaniu dedykacji poczułem delikatną nić, więź z pisarzem. Na oczy pozamedialnie go nie widziałem, on mnie też, a jednak poczułem jakieś połączenie. Absurdalne. Czasem wydarza się coś takiego i nie mam ochoty tego racjonalizować, tłumaczyć sobie czy – tym bardziej – komukolwiek. Przemknęło mi przez myśl pytanie: czy pisząc to, co napisał, rzeczywiście miał taką nadzieję, choć odrobinę mniej mgliście postrzegając mnie, adresata wpisu i odróżniając go (mnie) choć na chwilę od 

reszty odbiorców? Byłem dla niego ważny, pojedynczy? Ja?! Ha! Mariusz Szczygieł wpisujący to samo na dziesiątkach spotkań autorskich w kraju i na całym świecie, z czułością przywołuje w myślach każdego CZYTELNIKA. Tak! Kusząca wizja. Jakby nie było, e-maila z pytaniami do pana Mariusza (jesteśmy już niemal kolegami Mariuszu) nie wyślę. Chyba… Chyba że… ;-) Ale serio: sprawiło mi to przyjemność. Dziękuję. Podobnie, jak za wszystkie - powtarzam: wszystkie - życzenia.

Ponadto czytam Louise Glück, „Zimowe przepisy naszej wspólnoty”. No… Polecam. Ale tylko tym, którzy lubią takie kawałki. He, he, he.

Kończąc zaś zauważę tylko, że jest w miarę spoko. Jesień tego roku, póki co, rozpieszcza. Jest prawie jak w wierszach. Ale tych niesmutnych. Nie żeby znowu tylko jak w tych wesołych, ale jest ciepło, świeci słońce i nie ma błota. Przynajmniej nie tutaj. Błoto jest gdzie indziej, popowodziowe. Bo przeszła powódź. Grzeszna. Powódź do trumny. Odra, Biała Głuchołaska i Bóbr… I teraz bobry mają przechlapane.


Życie jest, jak kostka masła...

wtorek, 3 września 2024

Krótkie strzały dyr. Dymały

Idą, idą urodzinki! W trzech odsłonach, dla różnych grup społecznych i stanów. Tu chłopstwo, tu mieszczanie, a tu, owszem, duchowieństwo. System kastowy. Tylko szlachty nie będzie, bo szlachetnie urodzonych nie znam. Wszyscy normalnie kanałem rodnym zstąpili na ten łez padół i w dole tym tkwią. Po kolana, po pas, po szyję. W większość po wieki wieków, a nieliczni tylko – wierzący w co innego - tylko docześnie, by po chwili wzbić się do lotu wiecznego w glorii, chwale, białej szacie.

Rok szkolny ruszył. Z kopyta. Już wtorek. Zostało jeszcze… 296 dni. W Internecie są liczniki ze szczegółowymi danymi w tej kwestii, np. ile to sekund.

Festiwal lokalny NADA odbył się w ubiegły łikend. Podobało mi się bardziej niż w Olsztynie. Może dlatego, że wydarzenie było mniejsze? Może dlatego, że tylko jedna scena i nie było tego łażenia? A może po prostu od tak, bo tak i co mi zrobisz?! Nic mi nie zrobisz! Mankamenty organizacyjne były: sposób sprzedaży alkoholu, mało toalet, woda w umywalni się skończyła i nie dowieźli, ale i tak było spoko. Muzycznie, to Artur Rojek, Matylda/Łukasiewicz, Nietrzask i Mrozu, którego nie jestem fanem, ale doceniam za pełną profeskę. The Dumplings – w dużej mierze - przestałem w kolejce do alkoholi właśnie, więc nie bardzo mogę ich ocenić, ale historia o pokoncertowym zstąpieniu między ludzi artysty pierożka, jakoś nie zachęca. Wracając do plusów: Artur Rojek. Super, super, super! Pamiętałem człowieka z występów w nieodżałowanym Myslovitz, kiedy to po prostu stał z gitarą i śpiewał, a tu wulkan i dynamika! Momentami wyglądał (wizualnie), jak Michael Stipe (było ciemno i dymnie), wokalnie zaś wyglądał bardzo dobrze, a aranże koncertowe spokojnie kryły/eliminowały brakujące elementy. Żeby nie było! Zaśpiewane było wszystko co trzeba i jak trzeba, a do tego zaangażowanie i moc niesamowite! Jest przyszłość przed starszymi mężczyznami! Przy którymś numerze Pan Artur wyrzucił tamburyno wysoko, wysoko w powietrze i nie dość, że wyrzucił, to jeszcze złapał! Szacun! Koncert najlepszy ze wszystkich! Obiektywnie. Drugi wykon, to Matylda/Łukasiewicz, w składzie Matydla Damięcka, Radek Łukasiewicz i na bębenkach Kajetan Pietrzak. Bardzo, bardzo okej! Pani Matylda umie na scenie zarówno być, jak i śpiewać. Pan Radek, to wiadomo: żywa półlegenda, creatio ex Pustki itd. Kajetana Pietrzaka nie znam w sensie muzycznym, ale na pewno jest to człowiek utalentowany i bardzo, bardzo przystojny, co daje nadzieję na dużą karierę. Daje ją zwłaszcza to, że w bębny wali fachowo, ale, ale, ale i na okładce będzie prezentował się godnie i kusząco.

Fot. Facebook NADA

Skład fajny, trochę muzyki leciało z laptopa, bo było ich tylko troje, a nutek więcej, ale, ale, ale nic to! Pani Matylda wokalnie mnie zaskoczyła (w sumie nie wiem czego ja się spodziewałem?! jestem sobą nieco zażenowany…), a już w coverze „Nie stało się nic” (tak! Robert Gawliński!) poleciały takie dźwięki, że ho, ho, ho ho! Jeszcze raz okazało się, że utwór jako taki i sposób jego podania, to, no… Niby to samo, a różnie zaśpiewane potrafi zmienić dużo. Państwo grali, kiedy było jeszcze jasno, słońce dosłownie zachodziło przy dźwiękach ich muzyki, co być może dla muzyki nieco klimatycznej nie jest najlepszym anturażem, ale ja i tak słuchałem i patrzyłem urzeczony. No i kapela stąd (dotąd) czyli Nietrzask. Mnie się podobało. Fajne teksty, spoko muza, bez ciśnienia. Na ich występ trochę się spóźniliśmy, bo tramwaj, to tramwaj, a na Annuszkę trzeba uważać zawsze... Oni też grali „za jasnego” i w temperaturze grillowania karkówki. Mimo wszystko dali radę, udźwignęli, pozostawili po sobie dobre wrażenie. Nie są już młodzi, kariery nie zrobią, ale widać, że kręci ich wspólne muzykowanie. Podsumowując: gwiazdą pierwszego wieczoru był Mrozu - nie moja bajka, ale doceniam za fachowość. Gwiazdą drugiego wieczoru była Daria Zawiałow - po dwóch kawałkach poszliśmy. Nie mój klimat, ale też realia organizacyjne, tj. że ostatni tramwaj i piesek (dla mnie obcy) sam w domu siedzi. Po zmroku. W ciemności. Drży… Czeka. Andrzej Wajda, gdyby żył, to by o tym film nakręcił… Spoko. Festiwal, oby przetrwał w tej formule i wydarzył się w przyszłym roku, to by poszedł. To pójdę, chyba że przetrwa, ale i stłumnieje, obrośnie, otłuści się, zrakowacieje, porosną go pleśniawki wydarzeń towarzyszących nieznośnie, straganów, szarlatanów, ufajniowaczy. Wtedy nie. Dobrze zaś byłoby gdyby komunikacja miejska jakoś bardziej się zaangażowała, dołożyła kurs czy dwa, to by w ogóle było fajnie, ale jak nie, to trudno. Toruń nie jest duży. Można go przespacerować. Tylko ten mały, biały, obcy pies zamknięty samotnie w czterech ścianach… Ech…

Swoją drogą, podróż tramwajem nocą, to jest jakaś tam przygoda. Bez stygmatyzacji, ale! Mieszkańcy Starego Miasta, przynajmniej ci podróżujący ostatniej soboty ostatnią piątką, to był folklor. Pani zapowiedziała panu, że „wyjebie go umysłowo” i nie była to zalotna zapowiedź i gra wstępna prowadząca do obopólnych spełnień w sferze uniesień intymnych i drażnienia sfer erogennych aż do zapierających dech w piersiach szlochów i spazmów. Nie. Była to raczej groźba tortur i mąk, wpierdolu i że będziesz płakał i cierpiał. I że cię okaleczę, aż do śmierci… Wysiedliśmy, nim oni  wysiedli… Skasowany bilet wypadł mi z dłoni…

Tramwaj odjechał. My wróciliśmy do domu. Czekam na urodziny, czy nie czekam? A ma to jakiekolwiek znaczenie? Nie. Nie ma. Wiem tyle, że muszę więcej spać, bo coś mi to ostatnio nie wychodzi. Za dużo bywam, wolałbym dłużej nie być. Redegeneracja jest ważna.

czwartek, 22 sierpnia 2024

Wakacje minus jeden

….. Nic tylko „Backspace” nacisnąć i trzymać i zmazać wszystko. Słowa, uczucia, myśli. Lato. No wiadomo… Rok temu. Tegoroczne lato ma zdecydowaną przewagę nad tym ubiegłorocznym. Jaką? – zapytacie. Zdecydowaną – odpowiem. W tym roku, latem matka mi nie umarła. W tym roku, na lato i resztę sezonów, jest już dojrzale nieżywa, martwa, miniona, utwierdzona w śmierci, przyszpilona i docześnie zagrzebana. I ten fakt, stan rzeczy w pewnym stanie, jak powiadają komentatorzy sportowi: „robi różnicę na boisku”. W jakimś, powierzchownym (ale jednak) znaczeniu tego słowa: podczas tegorocznego urlopu wypocząłem. Oczywiście, gówno tam „wypocząłem”, bo przecież na urlop zabrałem siebie, a ja powinienem mieć zakaz siebie zabierania, ale jest to raczej trudne. Nawet jakbym siebie zostawił, to kto by się mną opiekował? Są jakieś hotele, dla tak siebie pozostawiających, niby dla psów czy innej zwierzyny? Chyba nie.
 
Trzy tygodnie urlopu obfitowały w zagapienia i ciepło. Łódź żaglowa, agroturystyka nadmorska, festiwal tłumnie nafaszerowany gawiedzią i gwiazdami polskiej sceny muzycznej. Od początku. Zaczęło się od piekielnej ulewy, która opóźniła nasze zaokrętowanie i pierwszy dzień rejsu po jeziorze (wraz z nocą pierwszą) spędziliśmy uwiązani u kei. Uwiązani, ale z duszami jednak już marynarsko wolnymi - niby ptaki, oczyma rozbieganymi i pełnymi ognia – niby papugi, plus – wiadomo - pieśnią żeglarską rodząca się w gardłach, na szczęście bez hepiendu dla tego porodu. Nie jest dobrze, kiedy człowiekowi wszystko się udaje i to ewidentnie, jak raz był ten raz. Jeszcze jeden i jeszcze raz! Ohoho pszechyły i pszechyły!!! Ale rano, już grzecznie i bez zbędnej zwłoki, chyba coś około 15.00 wyszliśmy z portu. Wyszliśmy i natychmiast strach prawie nas z całych jezior zdjął, albowiem wiało po cholerze! Wiało mocno! My na samym foku, w baksztagu tudzież fordewindzie, a i tak kontrafał płetwy sterowej wyszarpało, bo bosman przewidział w tym miejscu zaledwie knagę zaciskową, pieska małego. Więc wiatr dmie, a my bach! bez sterowności, popłoch, popłoch i szarpanina. Sternik, człowiek doświadczony, ale jednak zaskoczony, ale jednak się opanował się i sytuację i jakoś to poszło. No, ale sam start wyprawy w lekkim stresie. Potem zaś to już tylko zielono, słonecznie i ciepło. Z wiatrem i owszem, ale takim w sam raz, a gdy zabrakło, to na silniku. Noclegi w większości chyba „na dziko”, a jeśli przy pomoście, to bez tłumów i tojtoje w rozkwicie, higieniczne, prawie pachnące, jak kwiatki na łące, że grzech było kalać... Kąpiele w jeziorze i obserwacja dzikiej - lecz już zwyczajnej człowieka - przyrody. Taki na przykład orzeł bielik. Rybę z wody podjął bez krępacji najmniejszej w odległości może dwudziestu metrów od łodzi płynącej albo bóbr jeden z drugim. Zwłaszcza ten drugi. Łeb z wody przy trzcinie wysadził, popatrzył, zanurkował, po czym, jakieś dwa metry od burty, znowu się pokazał. Czekałem czy okularów nie założy, żeby wyraźniej nas sobie obejrzeć, ale nie, chwilę się pogapił, my kurtuazyjnie na niego też, policzył nas, coś tam zanotował w kajecie i znowu zniknął pod wodą. Tyle orzeł i bóbr, bo o komarach lgnących i miłośnie przyssanych do ludzkości nawet nie wspominam, czy o kleszczach. Spokojnie było i wypoczynkowo, choć pływaliśmy po akwenie tym co zawsze, to odwiedziliśmy miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. A zachody słońca, no standard-landszaft…


Agro nad mo. Może Bałtyk, żadne tam ciepłe fiu-bździu. Jeździmy tam chyba z piętnaście lat. Asia więcej niż ja, bo raz pogrzeb mojej babci wypadł tak, że nie pojechałem do kurortu tylko asystować w zwłok grzebaniu i rodzinnej imprezie okolicznościowej. Ale tym razem pojechaliśmy bez przeszkód. No nie ma co pisać. Jastrzębia Góra w sezonie, to wiadomo: tłum, smażalnia, stragan i gra muzyczka, ale jako że my nie w samym zagłębiu rozrywki, to luz: cisza i warunki kojące. W tym roku popłynęliśmy sobie kajakami rzeką, która wpada wprost do morza i dzięki temu my też prawie do morza wpadliśmy. Zwiedziliśmy osadę średniowieczną – taką zrekonstruowaną znaczy. Plażowaliśmy, ale bez ekstrawagancji i nadmiaru. Skakaliśmy przez fale, ale tylko raz, bo kolejnego dnia było jednak zbyt niebezpiecznie. A widoki - w kategorii: zachód słońca - też ociupinkę niebezpiecznie landrynkowe.


Podczas jednej i drugiej formy wypoczynku oglądaliśmy mecze siatkówki męskiej reprezentacji reprezentującej nas podczas IO w Paryżu. Na łódkę zabrałem, pierwszy raz w życiu, laptop, tylko po to, żeby zobaczyć jakże ważny mecz grupowy Polska – Brazylia. Sukces! A potem już stacjonarnie: życiodajny śmierćfinał ze Słowenią, nieprawdopodobny półfinał z USA i jakże bolesny finał z Francją… I jest, jest medal w kolorze srebra, z którego teraz już nie wypada się nie cieszyć. Wampiry zwątpień odstąpiły. Trener wybrał dobrze. Zespół udźwignął ciężar i nie pękł pod presją. A gdzie są Włosi? No gdzie? Dokładnie tam! W piekle, na najgorszym dla sportowców miejscu… Także: gratulacje! Paniom siatkarkom też. Inne były oczekiwania, inna skala, ale przecież też sukces. I nawet rwący asfalt z dróg komentarz Panów Jacka Laskowskiego i Piotra Dębowskiego w transmisji TVP nie był w stanie zadławić radości i emocji, jakie przeżywaliśmy patrząc na grę naszych srebrników.

A potem pojechaliśmy do Olsztyna na festiwal. Zielony. Najbardziej mi zależało na obejrzeniu i posłuchaniu Taco Hemingway’a. Udało się, także zrealizowałem jeszcze jedno marzenie z dzieciństwa i teraz wiem, że jest to bez wątpienia zjawisko kulturowo-socjologiczne. Młode dziewczęta dyszą miłością i kurwują w takt muzyki i – przynajmniej werbalnie – gotowe są na wszystko. Byliśmy na tym festiwalu jeden dzień i jak dla mnie wystarczy. Bardzo dużo ludzi, bardzo drogi i nieprzyzwoicie mocno rozcieńczony alkohol, kilometrowe kolejki do ubikacji. Czy wspominałem już, że jestem zrzędą? No bo przecież grała tam muzyka, były stragany, można było usiąść na leżaku pod drzewem i siedzieć. Jako wydarzenie jest to bez wątpienia coś, z czym warto się zapoznać. No to się zapoznałem.


Anhedonia. Może z tego, z niej wynika, że festiwal nie zatrybił u mnie? Wiadomo, że moja diagnoza do chałupnictwo, hendmejd czyli rękodzieło i amatorszczyzna, ale mam to tak długo i tyle razy sam siebie pytałem: „łaj, łaj, łajaj aj, aj jaj? czemu mie, czemu właśnie mie spotyka to? całe świata smutne zuo”. Czemu w maksie jest ulga, a nie ma endorfiny? Nawet takiej lekko przeterminowanej, na 50 % działającej, ale jednak endorfiny, a nie tylko wciąż this is the end (orfina?), my only friend, the end… Po bieganiu, po jedzeniu, po wiadomo czym i po nie wiadomo czym, jak jest po wszystkim - choć jeszcze nie jest po wszystkim – i jak jest w trakcie, choć… hm… czasem przed, zanim się zacznie, na samą myśl, to wtedy tak, wtedy coś tam się pojawia, przy jakiejś lekkozbrojnej myślozbrodni grzesznej, żeby za budką z lodami wpierdolić po kryjomu porcję maksimegagiga i z polewą! Ale zaraz też pojawia się kontra, że czy to warto się tak tytłać, nurzać, morusać, rozpuścić w cukrze, alkoholu, rozpuście, że ech… że nie warto… I klapnięcie następuje, ukrócenie, łba ukręcenie i koniec. Anhedonia. A może po prostu festiwale nie dla mnie są, nie na moją głowę i wyporność? Przecież nie jest tak, że wszystko dla wszystkich, każdemu po równo i wszyscy muszą/powinni lubić jedno i to samo. W wieku już jestem i od wieków już tak mam, że słabo się odnajduje w dużych grupach, a jeszcze jak huczy dookoła i miga i napierdala, to tym bardziej. Nawet jak się byłem gromadzić „w słusznej sprawie”, to te pienia gromadne i się uniesienia zbiorowe, jakoś mnie śmieszyły, a nie poruszały. Taka konstrukcja i przecież się teraz nie będę rekonstruował, na te niewiele już lat przed zgonem. Nie chce mi się, nie kalkuluje. Także tak. No, chyba że się jeszcze niżej osunę, że jakiś przymus się pojawi, siła jakaś zostanie przyłożona i zadziała. Z zewnątrz lub z wewnątrz. Ból zamostkowy, promieniujący - na przykład. Także tak.

Jak rok temu skończył się mój „wypoczynek wakacyjny” i wracałem do pracy, to w drodze do biura, na 2 minuty przed zaparkowaniem, zadzwonił telefon. Właśnie wjeżdżałem na skrzyżowanie. Pani zaproponowała, że zadzwoni za chwilę, kiedy już stanę, ale przecież nie miało to sensu i tak właśnie się dowiedziałem… Wszystkiego.

czwartek, 11 lipca 2024

Mizeria na lato

Niektórzy – nie wiadomo, którzy niektórzy – mówią, że można przeżyć na samej botwince i jajkach od półdzikich, leśnych kur. Że to zdrowe. Ale są też tacy – nie wiadomo jacy – którzy uważają, że bez mięsa nie ma szans na prawidłową dietę. Oba obozy mają swoje racje, badania, wyniki i świętych na ołtarzach. I dla prawidłowego przeprowadzenia dowodu będą tarzać się na ołtarzach.

Umarł Tadeusz Woźniak. Tadeusz Woźniak i Jolanta Majchrzak, „Dom zamieszkały”, to najmocniejsza dla mnie piosenka, którą wykonywał Pan Tadeusz. Nie byłem jakimś fanem i odbiorcą twórczości, ale ten kawałek mocno mnie poruszył.

Umarł Jerzy Stuhr. No wiadomo: „niepowetowana strata”, „wyrwa, której już nikt nie odbuduje”, „marzył, żeby umrzeć na scenie i prawie tak się stało”… No… Nie ma się co czepiać. Dla mnie Pan Jerzy Stuhr, to: „Kingsajz”, „Seksmisja”, „Shrek”, występ w Opolu, czyli raczej po wierzchu, smyrnięte po powierzchni… Nie mam z nim skojarzeń z Teatru Telewizji raczej. Jestem ignorantem.

Lato napadło na Polskę. Termicznie. Wojna hybrydowa, broń klimatyczna na bardzo pełny regulator. I jeszcze te burze, wiadomo, burzą spokój i krew w żyłach.

Anglia napadła na Holandię i wygrała półfinał Euro. Czy sprawiedliwie? A co to w ogóle, w przypadku piłki nożnej, może znaczyć „sprawiedliwie”? W niedzielę wyspiarze zetrą się w starciu finałowym z półwyspiarzami. Dumni synowie Albionu kontra Hiszpanie… Słabo, nie znalazłem żadnego skisłego zamiennika na „piłkarzy z Hiszpanii”, który byłby malowniczo nadużywany przez komentatorów i dziennikarzy. No może La Furia Roja. Ok, niech będzie zatem: już w niedzielę zewrą się we walce na śmierć i życie Dumni ze Wściekłymi. Liczę na wściekleńców, że dopadną gardeł i stawów skokowych tych baletnic zza kanału, że w sportowej rywalizacji „upokorzą”, „zetrą w pył”, „rozdeptają, jak rozdeptaną żabę”, „rozjadą walcem”, „rozplaszczą” tych niuniusiów nudnych. Tak! Sport to cudowna zabawa.

Na śniadanie do roboty zrobiłem mega niezdrowe tosty ze serem… Smakowały mi. Tak, są rzeczy ważne, których nie można pominąć i nie zanotować. Niezdrowe i smakowite. Nadźgane konserwantami, glutenem, cukrem, rozpaczą mechanicznej piekarni. Dlaczego, dlaczego złe rzeczy bywają tak dobre?.. Kto tak świat zaprojektował ? Pan Bóg? Dwudziestego piątego dnia stworzył gluten i zobaczył, że jest dobry… Zły, ale dobry… I dodał go do pszenicy, owsa, orkiszu, pszenżyta, żyta oraz jęczmienia. A niech im dupy tyją, żyły się zapychają, skóra wiotczeje, a oko mąci mgła – pomyślał Pan i już. Rach, ciach! I są tosty zagłady ze serem wątpliwej jakości, mniam, mniam. Sezon ogórkowy.

Sejm dyskutuje kwestię dekryminalizacji aborcji. Wiadomo, że miłościwie nam panujący pan Andrzej ustawy – nawet jeżeli ją uchwalą, co też nie jest pewnie – nie podpisze, ale próbować trzeba. Trzeba jasno powiedzieć, po której stronie się jest.

Syn na kursie żeglarskim. Jakoś tak dopiero teraz dociera do mnie, że taki wyjazd, to nie tylko zabawa, ale też nauka. Podręcznik liczy 300 stron. Zakwaterowani są na łodzi przycumowanej do pomostu, a właściciel narzeka na nieład i usyfiony pokładu. A jaki ma być pokład, kiedy padał deszcz, a po zejściu z pomostu jest błotnista ścieżka? Nowa łódka… Przy okazji przypomnieliśmy sobie z Asią kilka zagadnień z kursu. Jak niewiele już pamiętam… A tu popłynęłoby się gdzieś dalej niż pomiędzy Siemianami a Lipowym Ostrowem… Może w przyszłym roku?



piątek, 5 lipca 2024

Życie na skróty

Słucham Radia Nowy Świat i rozmowa jest o „personal szopers” w kontekście, jakiejś tam celebrytki kupującej wymarzone klapki na sto pierdyliardów peelnenów i właściwie myślę sobie, że to mega łatwe drzeć łacha z takiego tematu. Klasyka: niby to żenujące i słabe, ale ktoś te informacje chłonie i czeka na nie, nawet w formie ironicznej. Jak po śmierci Diany – oburzenie na paparazzi, tylko że przez lata brukowce ktoś kupował i te plotki i te fotki były potrzebne. Albo ten wywiad u Wojewódzkiego, z jakąś pieśniarką chyba, bo potem znalazłem ją w sieci internetowej, jak wydaje dźwięki. I ma miliony wyświetleń, choć – czy może właśnie dlatego, że jest sexy cipką spod Konina i ma dupę tak dużą, że szkoda nie wypinać! Aha! Albo ten chłop, śpiewający ze sceny w Sopocie: „rozchylam nogi twoje i biorę to co moje” – perła w koronie polskiej muzyki rozrywkowej (190 milionów wyświetleń na YouTubie). Byli, są, będą twórcy, artyści masowi, tworzący dla odbiorcy, któremu na imię sześć zer, bo za sześć zer kochają i cierpią katusze. Publicznie. I teraz tylko pytanie/pytania: ubolewać? Szydzić? Gardzić? Akceptować? Przemilczać? Co robić z kwestiami, które nam nie pasują? Obserwować? E tam.

Młody jedzie dzisiaj na koncert Metallicy. Po zeszłorocznym Depeche Mode teraz to… Gdzie popełniliśmy błąd? A Asia w przyszłym tygodniu idzie na koncert Mikromusic. A ja? Ja nigdzie nie idę i nie jadę… Gdzie popełniłem błąd? Prawie nie bywam, jeśli bywam, to incydentalnie, jestem takim prawie nie bywalcem, po prostu nie bywając jestem niebywały… Pewnie też nieobyty…

Książkę przeczytałem. „27 śmierci Tobe’ego Obeda”, autorka: Joanna Gierak-Onoszko. Książka którą powinien przeczytać każdy, ale czy dobrze mu będzie po tej lekturze, tego nie wiem... Zmienia perspektywę, robi to, co lubię, żeby było robione, czyli wyrywa ze stereotypu. Mi na pewno uświadomiła kilka kwestii, no dobra, jedną, ale tak dobitnie, że w starciu z całkowicie odmienną kulturą, to ja też jestem białym najeźdźcą, który ogniem i mieczem, krzyżem i grzechem niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze! Ja! Białas z Europy. Żrący za dużo, kupujący za dużo, z poczuciem fałszywego bezpieczeństwa, smrodzący samochodem i samolotem dla własnej przyjemności i wygody, z eko listkiem figowym segregacji odpadów z własnego mieszkania. Jestem tym - czy tego chcę, czy nie. Oczywiście, przejaskrawiam i przesadzam z wypowiedzią w pierwszej osobie, ale chodzi o dziedziczenie win po naszych przodkach. Podejście dalekie od panującego w naszej kulturze indywidualizmu, ale kiedy Pani Joanna Gierak-Onoszko jedzie do Kanady i rozmawia z przedstawicielami Pierwszych Narodów, to ze zdziwieniem dowiaduje się, że jest białą przedstawicielką najeźdźców, który obrócili w perzynę ich świat. I co ma powiedzieć? To nie ja. No oczywiście, że nie ona. Ale dla nich, to jednak ona, bo to wy, wy z których jesteś ty. Wy kiedyś. To są udokumentowane wydarzenia, to jest ciągłość, to jest dziedziczenie, ktoś musi zapłacić rachunki. Długi rodziców. Ale żebyśmy my Polacy komuś zrobili świństwo? No w życiu, a nawet jeśli, to JA się nie identyfikuję z tym polactwem-cebulactwem, bo JA jestem w 100% spoko, dobra/dobry, uczynna/uczynny, po prostu w porządku. Nie jestem z Polski, nie jestem z Europy, jestem nie z tego świata po prostu. Człowiek-cud. W rozmowie pełnej emocji i przy realnej krzywdzie bywa, że nie łatwo jest wywarzyć racje i dobrać argumenty. Acha, w książce pojawia się jeszcze postać św. Jana Pawła II, który przybył z dalekiego kraju… Zgadnijcie dzieci z jakiego?

A za oknem lato. Miniona niedziela usmażyła kraj nasz w piekarniku: wstawić na około 14 godzin i 35 stopni, bez termoobiegu, wystarczy grzałka z góry. No nie było czym oddychać. Dzisiaj ćwierćfinały na Euro. Już bez udziału Polaków. Szok! No chyba, że Szymon Marciniak, ale tego nie wiem. PiS w Małopolsce w końcu wybrało marszałka województwa (w piątym podejściu). Gratki! Swoją drogą współczuję pracownikom urzędu marszałkowskiego. Przyjaciel poprzedniego rządu, W. Orban leci z wizytą do W. Putina. Nie pierwszy, nie ostatni raz. I na koniec: nastał czas, kiedy nazwiska dwuczłonowe można już zapisywać skrótami. Kto by tam dyskutował z takim podmiotem. Master of Ceremony Skłodowska zaprasza na imprezę!



czwartek, 4 lipca 2024

Spakowani i prawie spakowani przed podróżą

Polska - jak strup po wrzodziejącej ranie – odpadła z Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Zawadziłem gdzieś w sieci o dyskusję i temat: czy po takim występie piłkarze naszej reprezentacji „mają prawo” nie dość, że wyjechać na urlopy, to jeszcze pokazywać w sieci zdjęcia ze swoich wojaży, wysp gorących, plaż egzotycznych, kwater w hotelach siedmiuset gwiazdkowych? No mają, czy nie? Napierdalanka. Wiadomo, że powinni ich wszystkich skoszarować i wysłać do ośrodka z domkami nawet nie typu Brda, tylko z dykty, z kiblami na zewnątrz, stojącymi na jakiejś polanie w pasie nadmorskim Morza Bałtyk. I żeby dwa tygodnie padał deszcz i nie było telewizji, a katering, to była wspólna stołówka. O! I żeby w tym samym czasie w ośrodku tym – z nazwy tylko „wypoczynkowym” – zorganizowane były kolonie dla dzieci w wieku lat 7 – 12. Także, tak to powinno chyba wyglądać, ale rzeczywistość – jak zawsze – rozczarowuje. Jakby tam nie wypoczywali, to ci co grają dalej, poukładali się w spotkania ciekawe, zaskakujące i tzw. „przedwczesne finały”. Ja osobiście najbardziej jestem za reprezentacją Hiszpanii, za tym jak ona gra i wygrywa, że nawet jak z Gruzją jest na minus jeden, to wiadomo, że to tylko przejściowe i dadzą radę strzelić, a nie jak jakaś Portugalia, czy Anglia, mniej lub bardziej fuksem, w ostatniej minucie, prawie cudem, prawie ledwo, dzięki umiejętnościom jednego tylko zawodnika i błyskowi jego geniuszu. Nie. Hiszpanie kulają do siebie piłkę po ziemi i górą przez powietrze podają, z jakąś gracją i pewnością, że tak ma być. Jest w tym po prostu przeznaczenie i wola Boża. Jak przepierdolą, to też w tym będzie jakiś zamysł Pana i fatum, bo to tylko futbol jest, ale na ten moment wyglądają najlepiej.

Polskie reprezentacje w piłce siatkowej tegoroczne rozgrywki VNL zakończyły na trzecim stopniu podium. W przypadku panów można mówić o jakimś tam niedosycie, a przypadku pań nie. I tak wszyscy powtarzają, że w tym sezonie najważniejsze są oczywiście Igrzyska Olimpijskie w Paryżu. Faza grupowa olimpijskich turniejów zaplanowana jest w okresie, kiedy ja mam zaplanowany wyjazd wakacyjny i będę – mam nadzieję – przebywał na całych jeziorach.

W Polsce rządzą teraz dwie koalicje: 15 października i 13 grudnia. Równocześnie. Pojawiają się pierwsze postępowania prokuratorskie, uchylane są immunitety, ludzie poprzedniej władzy trafiają do aresztów. Czekam, jak pół Polski, na wyniki tych postępowań, przesłuchań, procesów, śledztw. Kłopot tylko w tym, że po czasach „dobrej zmiany” autorytet władzy sądowniczej jest już tak zamulony, że wyroki będą okrzyknięte jako „polityczne”, przez jednych albo drugich zależnie od sentencji i wymiaru kary. Były to działania naprawcze, które doprowadziły do ruiny. Ciekawe, czy ktokolwiek pojechałby samochodem do mechanika, po wizycie u którego auto wyglądałoby jeszcze gorzej niż przed nią? Mały świadek koronny czyli Pan Kleks z Funduszu Sprawiedliwości, który przez dwa lata chyba nagrywał wiceministra i innych dzielnych działaczy Solidarnej/Suwerennej Polski, jak to mówią: „rzucił światło” na kulisy dysponowania środkami publicznymi. Głośno i w trybie zeznań przed prokuratorem padło to, o czym - mniej więcej, więcej, dużo więcej - wiadomo było wcześniej. No to, czekam. Dwóch więźniów politycznych, tj. Kamińskiego i Wąsika, PiS już w swoim poczcie Męczeństwa Dla Polski ma, teraz mogą dojść kolejni. Beatyfikacja i potem wyniesienie na ołtarze, na sztandary, na pomniki, na koszulki patriotyczne… No, koszulki patriotyczne… Red is Bad. Trapi mnie, że tyle tego syfu, ale myślę sobie, że bierze się on z generalnego podejścia/założenia poprzedniej ekipy rządzącej, które brzmi: chcemy dobrze, jesteśmy u władzy i nasza wizja świata jest jedyną prawidłową, więc po prostu dajemy pieniądze na to, co jest dobre. Przy okazji jest też oczywiście zwykła ludzka nieuczciwość i chęć zarobienia kasy, ale bardziej szkodliwe jest to zespawanie własnej - jedynie słusznej - wizji świata z pieniędzmi publicznymi, przy jednoczesnym wykluczeniu pozostałych możliwości. Z perspektywy PiS - i takiej formacji umysłowej - nie ma możliwości, żeby przeznaczyć pieniądze na coś, co proponuje inne podejście do spraw niż to ich. Nie chce mi się już o tym myśleć…

Nieuchronnie wchodzę w czas „rok temu”. Będzie się sporo kojarzyć, sporo przypominać, sporo kontrastować. Pierwszy rok przeżyty ze stratą nie do wyrównania. Tego „minus jeden” nie sposób wyciągnąć na remis. Jeszcze w zeszłym roku to… To to. To tamto. Ostatnie zdjęcie mamy w jej  naturalnym środowisku, tj. na działce. Zbiera ogórki. Chyba nie zdołała ich już popakować w słoiki, a  może? Zdjęcie jest z 15 lipca… Chyba dała radę. Już z trudem, bo nie była w dobrej formie, ale pewnie  dała radę, jak zawsze… Tak, z wekowaniem dawała sobie radę… Tam sporo spraw było już ledwo, ledwo zipiących albo i gorzej, ale przetwory szły do końca. Był to też przecież czas wielkiej batalii o  zdrowie mamy, wizyty u specjalistów i podjęte leczenie, było sporo nadziei. Rok temu, o tej porze,  jeszcze żyła. Nie miała się dobrze, ale papierosem zaciągała się normalnie. Krwią nie pluła. Miała ją po  prostu i fachowo upuszczaną w szpitalu, bo tak się przy tym schorzeniu robi. Dało się z nią pogadać i  na nią wkurzyć. Kładła się spać, po to żeby wstawać rano i wstawała. Rok temu, o tej porze, plan  wyglądał zupełnie inaczej… Był plan. Rok temu, o tej porze, lekarze dawali nadzieję, a my pakowaliśmy się przed podróżą.



piątek, 21 czerwca 2024

Szkiełko i oko... i jelito - czyli o sztuce i życiu

Pierwsze i ostatnie dwadzieścia lat życia. No pewnie, że są znaczące różnice. Najważniejsza, że w pierwszym przypadku wiadomo, kiedy to się zaczyna, a w drugim można to stwierdzić wyłącznie post mortem*. Chyba, że ktoś jest konsekwentnym planistą i wtedy, to się da policzyć i zaznaczyć w kalendarzu odpowiednim znaczkiem, postawić na sobie krzyżyk. Można też rozesłać zaproszenia. Dwadzieścia lat. Te pierwsze schodzą na wzrastanie, uczenie się, poznawanie, nabywanie, a ostatnie? Oswajanie się. Dociera do mnie, że to się stanie**, że się umrze, że nic ze mnie nie będzie, że będzie ze mnie nic. Zaewidencjonowany koniec. Patrzę po przodkach i liczę ich wyniki. Dodaję, dzielę, uśredniam. Pamiętam, że od dawna prześladuje mnie - czy też po prostu towarzyszy mi - myśl dotycząca ostatniego widoku, czyli: na co będę patrzył w momencie śmierci? Sufit? Podsufitka dachu karetki? Powłoczka poduszki – tej zielonej, w kwiatki - przyciskanej do twarzy? Błoto kałuży? Po prostu niebo? Nocą? W słońcu? Z wypiętrzonym cumulonimbusem? A może czyjaś twarz? Jest kilka opcji.

* Chyba jednak podstawową różnicą jest to, że druga dwudziestka kończy się zgonem… Tak, to może być ważniejsza różnica, z tych megajakościowych…

** Oswajanie, że się stanie… Że się już nie będzie w stanie. Co? Nic. Nawet-zwłaszcza oddychanie. A dodychanie?


„The Employees” wygrali! Wygrali Kontakt. W tym roku byliśmy na trzech spektaklach i udało nam się trafić w zwycięzcę, czyli też jesteśmy zwycięzcami! Mamy w sobie przynależny zwycięzcom gen zwycięstwa!!! Ok. Oczywiście nie jestem w stanie ocenić tego przedstawienia na tle innych, ale czy w sztuce to w ogóle możliwe? Kiedy ma się do czynienia z czymś ewidentnie nieudanym, wtedy ktoś rzeczywiście jest lepszy, a ktoś gorszy, ale jeżeli nikt nie jest przesadnie beznogi, to ocenianie artystów i ich dzieł jest właściwie od początku, jakąś tam formą pomyłki. Wyścig Vermeera z van Goghiem w kategorii „niebieski”. No, ale taka formuła, więc wygrał w niej spektakl „The Employees”. Mnie się podobał. W mojej osobistej głowie nieco mniej niż „Jak zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego nie żałuję”, ale jednak podobał się. To był inny teatr niż taki „że normalny”, że Litwo ojczyzno moja. Większość akcji obserwowało się na ekranach umieszczonych nad kubikiem? pudełkiem? pomieszczeniem? gdzie aktorzy chodzili i gadali i robili sztukę. Praca dwóch operatorów kamer, którzy nieustannie pokazywali skomplikowaną i wartko toczącą się akcję była: niesamowita, imponująca i coś jeszcze, ale nie przychodzi mi teraz do głowy, to słowo, może później je dopiszę. Aktorzy w rolach podwójnych, grający siebie (człowieka) i siebie (humanoida), z odmienną świadomością, wiedzą i temperamentem popadający w relacje i rozmowy ze sobą, a wszystko sklejone właśnie dzięki pracy operatorów kamer. Zachwyt, że można coś takiego wymyślić, zaplanować i zrealizować! To jest ogólna uwaga do spektakli, które widziałem i to jest ogólna uwaga i moja odpowiedź na pytanie: dlaczego warto oglądać spektakle na Festiwalu Kontakt. Odpowiedź tu: bo można się zachwycić, zadziwić, dowiedzieć czegoś. Same rarytasy z rękawa! Na małej pszeszczeni pomieszczone, można MZK dojechać, można na nogach dojść i dostępne są darmowe toalety (ze spuszczaną wodą), choć czasem jest ich za mało i trzeba stać w kolejce, a spektakl tuż! Właśnie dlatego nie odpowiedziałem no to pytanie przed kamerą, o co - m.in. ja - zostałem poproszony przez jednego pana. Na marginesie dodam - pana będącego aktorem teatru Wilama Horzycy. Co ja miałem powiedzieć? Że w porównaniu ze spektaklami tegoż teatru, to są Himalaje, to są sprawy wspaniałe, to są przeżycia wstrząsające? Że w porównaniu!.. Ale, ale, hola, hola! Po co zaraz porównywać?! Właśnie… No to po prostu. „The Employees” to spektakl, który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie, może tylko sekwencja kończąca, kiedy nadzy, półnadzy aktorzy zastygali w dziwnych pozach nieco niepotrzebnie epatowała właśnie golizną. Tak właśnie sądziłem… Przynajmniej do moment, kiedy syn stwierdził po prostu, że są to odwzorowania najbardziej znanych dzieł sztuki, takich jak Pieta Michała Anioła, czy fragment fresku Stworzenie Adama… Tak… Wykształcenie ma sens. Reasumując: na mój prosty, nieokrzesany, powoli już kończący swoją przygodę w układanie puzzli umysł, to był spektakl świetny. W przyszłym roku chcemy iść na więcej. Może przygotuję sobie wcześniej odpowiedź, na pytanie o sens sztuki czy tym podobne. Oby mnie zapytano, obym miał szansę udowodnić, że!..


Byliśmy też na koncercie Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej. Czy to jest dobra orkiestra? Oczywiście  nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale gdybym miał wybrać pomiędzy Teatrem Wilama Horzycy, a  Toruńską Orkiestrą Symfoniczną, to zdecydowanie wybieram TOS. W teatrze naszym zdarzyło mi się  kilkukrotnie zapytać siebie o to, która jest godzina i dlaczego ów aktor i owa aktorka coś tam właśnie  na scenie robią i dlaczego w sposób tak hm?.. W przypadku TOS nigdy nie zdarzyło mi się nic takiego  w odniesieniu do występujących tam muzyków. Ja się nie znam na sztuce, ja nie mam wiedzy, słuchu,  zdolności analitycznych, zacięcia i zdolności krytycznych (rozumianych tak bardziej, jak proponował to  pan Stanisław Brzozowski, a nie w formie występującej współcześnie napierdalanki… w napierdalankę bym umiał chyba…). Mnie się tylko podoba albo nie. Oczywiście natężenie stopniowalne. Pamiętam, jak wybrałem się na Requiem Mozarta i tu muszę się przyznać, utwór miałem dość mocno osłuchany,  może nie „po jednej nutce” nacisnął bym przycisk, ale po pięciu to już na bank. Więc poszedłem, usiadłem i nic, absolutnie nic mi tam nie zazgrzytało, a pan dmący w trąbkę wygenerował dźwięki cudow-ne. Siedziałem zaczarowany. Byłbym szczurem, bym za nim poszedł i się utopił. Raz, że pięknie dął, a dwa, że tak tą trąbką pięknie błyszczał, że dosłownie widziałem dźwięki. Cała orkiestra trutu, tu, tu, piu, piu, piu, fiu itd. itutu, a w tym wszystkim srebrna nitka trąbki. Widziałem to. Trzeźwy, bezźpny, w przytomności. Ok. Nie o tym miało być, miało być o koncercie „Amerykański sen”. Kawałki Johna Williamsa, Leonarda Bernsteina oraz George’a Gershwina grane pod patykiem Dainiusa Pavilionisa. W „Błękintej Rapsodii” solista pan Paweł Tomaszewski. Nie będę recenzował, z powodów już podanych/zasygnalizowanych, ale powiem tyle, że widzieć muzyków zasłuchanych w to, jak pan Paweł solista wywija na fortepianie, a im aż się oczy śmieją, to jest coś! Ogólnie rzecz biorąc bardzo fajny koncert, może tylko nieco przydługie nawijki oficjeli, którzy – w związku z tym, że było to zamknięcie sezonu – musieli coś tam powiedzieć, nieco zepsuły wydarzenie, ale trudno. Sama muzyka bardzo, bardziej, jeszcze bardziej! Sala pełna i owacje na stojąco. W przyszłym sezonie plan jest taki, żeby więcej w tym brać udziału. Przy okazji zauważyłem jedną rzecz, że kaszel włącza się wraz z  początkiem grania. Przemawiali oficjele był spokój, a tylko dyrygent machnął batutą i już kche, kche, kche, krztuś, krztuś, krztuś… A może wtedy bardziej to słychać? Może tak…


Chujowy jestem w smoltokach. Nie wchodzę w relację. I jak chodzę z nie moim/nie moją psem-suką  na spacery, to też nie wchodzę albo ledwo, ledwo tylko i to z obowiązku. Tak, z obowiązku wobec Niuni i jej socjalizacji nie uciekam przed ludźmi z psami. Wczoraj wieczorem też nie uciekłem. Takie wydarzenie. Fanta została sama, jej starsza koleżanka odeszła po piętnastu latach. Choroba nowotworowa. Właściciele bardzo walczyli, tam się cuda działy, łącznie z zastrzykami z komórek macierzystych za gigantyczne pieniądze. Na chwilę pomogło, ale finalnie, wiadomo… A wieczór wczoraj był piękny, jeden z tych najdłuższych w roku, bo to właśnie teraz sprawa się przechyla i już za moment, wiadomo… Sztolnią w dół. Od jutra… A! I jeszcze, ważne! Wczoraj nie spotkaliśmy na spacerze jeża żadnego, prócz truchła, które mijam od około 10 dni i obserwuję, jak zmienia się pod naporem czasu, od świeżo przejechanego, do – teraz – już tylko suszka takiego. Bez oka i jelita.

Na marginesie trwają Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. My, Polska, Orły już po pierwszej porażce, a dzisiaj mecz prawie o wszystko, więc zaostrzone ołówki wyliczają „matematyczne szanse” na wyjście z grobu śmierci, a de facto potrzebne jest religijne uniesienie i głęboka wiara. No i jest koniec świata szkolnego! Dzieci będą miały wolne, rodzice różnie, w zależności od dziecka i innych okoliczności, będą mieli trochę łatwiej lub trochę trudniej. Mnie odpadną kanapki do szkoły, ale dojdzie poranny spacer z psem i znowu weź się kurwa z ludźmi przekomarzaj o siódmej rano, a zażartuj, w jakiś fikuśny, czarny humor zwisielczy pójdź/zwiśnij, to się raczej przed śniadaniem nie sprawdza albo i w ogóle, a spacerować trzeba, bo sikać i robić kupę trzeba. Póki oko i jelito jest.

środa, 5 czerwca 2024

Śmierć na miękko i na twardo - raz!

Kronika kulturalna.

Komediant Bartosz Zalewski i jego „Obietnica zmierzchu”. Od kilku lat oglądałem Pana Bartosza w internetach i zawsze mi się podobało, więc kiedy zobaczyłem, że będzie występ w Kwidzynie (za jedyne 50 peelenów plus opłata serwisowa i daj coś na zwierzęta), to się zdecydowałem.Zdecydowałem się, żonę i syna, że pójdziemy. Bilety mieliśmy niekolekcjonerskie, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo nikt niczego nie sprawdzał przy wejściu. Sala pod ziemią, znaczy w piwnicy, plakatów brak, więc i tak przyszedł tylko ten, kto wiedział, że tu i o tej godzinie artysta podestu będzie bawił ludzi do łez. Miejsca do siedzenia były już tylko z przodu, bo ludzie chyba trochę boją się na tego typu wydarzeniach siadać blisko źródła, żeby nie zostać obryzganymi strumieniem wesołości. My nie mieliśmy wyjścia. Siedliśmy sobie i światu, kupiliśmy picie – tylko sobie - i czekaliśmy. W rzędzie z tyłu – pechowo – lokalni dowcipnisie. Żartów już nie pamiętam, ale dobry nastrój i samozadowolenie już tak. Nie podzielam, a jednak trochę zazdroszczę ludziom tej wiary w siebie i samozachwytu, sami siebie za chwy tają. Na szczęście Pan Bartosz spóźnił się tylko 11 minut, a i tak świadczy to tylko o jego ponadprzeciętnej solidności, bo w kajeciku występ zapisany miał na godzinę 19.00, czyli przybył 49 minut przed czasem! Przybył zatem i wybawił nas od żartu skisłego i pękających ze śmiechu brzuszków. Występ się zaczął od suportu suportu, czyli że Bartosz Pan przedwystąpił przed Panem (imienia i nazwiska nie pamiętam), który miał wystąpić przez Panem Bartoszem, co też ostatecznie miało miejsce. Dowcipasy z drugiego rzędu źle przyjęły Pana suportującego, nieładnie jemu dogadywały i ogólnie brzydale to były. Fakt, nie był to występ porywający, ale też bez przesady, bo się skończył i na scenę wszedł gwóźdź programu. Wiadomo, nie będę opisywał, nie jestem obiektywny, bo jestem pomponiarą Pana Bartosza. Po prostu odpowiada mi ten rodzaj dowcipu, myślosplotu, absurdu, abstrakcji i ogólnego podejścia wliczając w to także podejście szczególne. Zgadza mi się również w tych występach – co nie jest bez znaczenia - ilość kurew na metr kwadratowy. Było miło, ale się skończyło. Ha, ha, ha. A na koniec miżona kupiła płytę CD, z rapowanymi utworami Pana Bartosza. Kupując zapytała go tylko, czy to da się tego słuchać i odpowiedź twierdząca, nie była z tych przesadnie twierdzących. No, ale pieniądz powędrował do twórcy, a ja płytę z autografem kolekcjonerskim mam. Mam i słucham. „Papież wiedział i nie powiedział”.


Ekshibicjonizm czyli pokazywanie. Goni pan po lesie w rozwianym płaszczu i widać, jak mu wisi i się kołysze, o wnętrze ud obija albo - gdy przystanie na chwilę, dla złapania oddechu - wtedy zza krzaka wystaje. Wystaje, bo pan pokazuje. A jak ktoś zobaczy to, co wystaje, to krzyk i lament i policja, psycholog, zawierucha i zamęt. No źle! A w sztuce? W sztuce można wszystko, tylko trzeba umić. Jak w sztuce pan pokazuje i panu wystaje, czy też pani - bo paniom też może wystawać i panie też mogą pokazywać (nawet, jak im nic nie wystaje) – to, jeżeli jest to zrobione we właściwy, sztukmistrzom dostępny sposób, to wtedy jest ok. To ok, teraz mogę podać tytuł utworu: „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Poszliśmy z Asią w ramach Festiwalu Teatralnego Kontakt. Dwie godziny i nie czułem dyskomfortu fizycznego, bo już w kategorii przeżywania, to i owszem, było to momentami przeżycie z kategorii trudnych. Umieranie człowieka, którego się kocha, jego bezsensowne cierpienie i bezradność, bezradność, bezradność… Sto, tysiąc, miliard razy powtórzona bezradność wobec tego, czego nie można zmienić (boli, ale cóż…), ale i wobec tego, co przecież jest tylko ludzką konwencją (spierdalajcie!)… Na spotkaniu po spektaklu pan Mateusz Pakuła powiedział, że teraz już wie, że dałby radę… Powiedział to tonem spokojnym. Nie wiem na ile można wierzyć takim deklaracjom, nie wiem czy ja mu wierzę, ale zawsze można przymierzyć się do brzmienia tytułu: „Jak zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego nie żałuję”. W Polsce. W XXI wieku. Z takim zapleczem kulturowo-społecznym, gdzie kościół katolicki i jego wpływ na życie jest jaki jest. Czy taką sztukę można byłoby napisać, opublikować, wystawić? Myślą, słowem, uczynkiem, zaniedbaniem. Dla  mnie ten spektakl, to kawałek prawdziwej sztuki. Wymyślony, zaplanowany, napisany, zagrany,  zrealizowany w sposób, który do mnie trafia.


Tak sobie teraz myślę o roli Kościoła Katolickiego w naszym życiu codziennym, ale to już temat na  zupełnie inną opowieść… Bo wtedy byłaby to na 100 % kronika niekulturalna. Może trzeba napisać  kronikę wulgarną?



wtorek, 23 kwietnia 2024

Serduszko danio na zawsze!

Danio regeneruje tkankę serca… Kurna! Miałem danio i zawsze lubiłem. Danio ryba, a nie jogurt! To jest wiadomość! Z rzeczy równie ważnych to kongres USA podjął decyzję w sprawie przyjęcia pakietu pomocy dla Ukrainy.

No i po wyborach samorządowych. W Toruniu, w wyborach na Prezydenta Miasta, Pan Michał Zaleski przegrał z Panem Pawłem Gulewskim. „Ski” przegrał z „Wskim” i to nie o włos, ale grubo, o warkocz Marusi, czy nawet Violetty. Paweł zamiast Michała, […]. Swoją drogą ciekawe, jak się Pan Michał odnajdzie w ławach opozycji po 22 latach na stanowisku prezydenckim, z trzema tylko kompanami
własnej opcji? Od rządzenia do głębokiej i marginalnej opozycji. To może być - tak zwyczajnie, po ludzku - mocno bolesne. Jakieś odruchy i postawa po niemal ćwierćwieczu mogły się w człowieku zagnieździć, a tu ni hu hu, nikt drzwi nie otworzy, nie ukłoni się, że o wykonaniu polecenia nawet nie wspomnę. A mogą znaleźć się i tacy, co będą brać odwet, w jakiejś tam formie… Wszak ustępujący Pan Prezydent nie słynął z łagodnego traktowania otoczenia. Jadąc kilka dni temu przez Gród Kopernika (nie mylić z Fromborkiem, który nosi miano grobu Kopernika) rzucił mi się w oczy baner – wtedy jeszcze wyborczy – Pana Zaleskiego, z odręcznym dopiskiem w brzmieniu nieprzychylnym, które brzmiało: „kurwa Rydzyka”. No bo tańce były, a ten balet, to - jak się wydaje - zaledwie niewielka część wspólnych występów. Okazało się, że to jednak rydzykowna gra.

Wracając na chwilę do kampanii wyborczej - dwa zdjęcia.


Klasyczne hasło, które – gdyby nie to, że jest prawdziwe – mogłoby tylko zostać wymyślone. Szukałem dokoła plakatu obszaru niezgody, zarysowanego pola walki, ale nie znalazłem. Pan Franciszek po prostu mówi NIE. Prawie jak u Pana Andrzeja, który rysuje.


No i jeszcze sprawy niby lokalne, ale jednak pojawia się pytanie: czy Amerykanie znają tę listę?


W Toruniu odbędzie się kolejna edycja Festiwalu Teatralnego Kontakt. Mamy zamiar rodzinnie wziąć udział i zobaczyć kilka spektakli. I to jest super, że dzięki uprzejmości ludzkiej jest na to szansa. Bo są to przedstawienia takie raczej fajne, prawdziwe, porządne, a nie „Akademia Pan Kleksa. Spektakl muzyczny”, na który - jakieś dwa tygodnie temu - wybraliśmy się do Gdańska… Matko święta… Już idąc po parkingu miałem złe przeczucia, bo na wydarzenie zmierzała stanowczo zbyt duża grupa małych księżniczek, wróżek i innych takich postaci w rozmiarze dziecięcym. Bilety kupowaliśmy
dawno, dawno temu, po premierze utworu „Całkiem nowa bajka” i oczywiście nowego filmu o Kleksie. Ta… Jakoś nam się poskładało, że będzie to raczej koncert, na którym wystąpią śpiewacy powyższego utworu, no ale sprawy nie były jasno postawione… Byliśmy w błędzie. Spektakl był zdecydowanie skierowany do dzieci, a największą jego atrakcją były bańki mydlane. Niestety, nawet jak na spektakl dla dzieci, było to zdecydowanie zbyt mało. Kupiliśmy kota w worku, który z worka uciekł i została sama kocia kupa. I brudny worek… Ale na Kontakcie będzie inaczej. Nadmienię tylko, że szkoda mi czasu i pieniędzy wydanych na to wydarzenie. Wiem… Sorry Asiu… Musiałem, to napisać. Za te cztery stówy mogliśmy nakupić sporo wódki. Przy okazji całego tego nieszczęścia dobre było tylko to, że znaleźliśmy w Gdańsku fajną knajpę chińską, która kiedyś była chińska, potem japońska, a teraz znowu jest chińska.

Zawsze są jakieś plusy, wystarczy je tylko wypatrzeć i zamienić na minusy.

czwartek, 28 marca 2024

Okrągłe nadchodzą

Czas rozliczeń nadchodzi. Bo ten rok jest/będzie (o ile się dożyje) rokiem okłągłym, w którym to strzeli pół wieku po przekroczeniu kanału rodnego i już ewidentnie zacznę staczać się ku śmierci i nicości. Koniecznym zatem będzie zaplanowanie godnych obchodów. Takich z laserami z oczu, dymem, orkiestrą, podskokami na jednej nodze i mocą życzeniowego myślenia. Że przychodzą ludzie i och, ach, fiu, fiu, jakże jest mi do-re-mi-ło na sto fajerek! Tylko durne „ce” wyśpiewywane falsetem z grubym facetem i fun-eberie! Jakbym to sobie miał sam zaprojektować i miał nieograniczony wyobraźnią budżet i miał sto pieniędzy wraz z kosztownościami, to na pewno byłyby kanapki ze smalcem ze szczęśliwych prosiaczków, którym tylko tłuszcz odessano i one nadal są tu z nami. W sumie, te prosiaki też bym zaprosił. Zaprosił i umaił. Ponadto każdy zaproszony otrzymałby karnet i upominek indywidualnie do niego dopasowany, a całość odbyłaby się w jakiejś bajeranckiej lokacji, żeby było i komfortowo i ciepło i przytulnie jednocześnie. Z częścią wspólną do przebywania razem, ale i wydzielonymi kącikami odosobnienia, w których można by regenerować akumulatory i siły sponiewierane/utracone/nadwątlone w zabawie. Byłyby też odczyty zaproszonych znamienitych gości i akcent muzyczny, tu – wiadomo – niespodzianka wieczoru, nie powiem kto, ale możemy się domyślać. I dużo, dużo światła: świece w kandelabrach, dyskretne kinkiety, strojne choiny w sznurach kolorowych lampek oraz oczywiście leflektory skierowane na gwiazdę wieczoru. Normalnie ogród rozkoszy ziemskich (tablica środkowa), z tym, że lekkie utytłanie, owszem umorusanie się w grzechu, ale w granicach spowiadalnych, bez bezguścia, bez oślizgłości, bez nieodwracalnych zmian w relacji. Tudzież zabawa i szał. W sumie ze trzy dni bym na to przeznaczył, także natężenie można by stopniować i siły rozkładać i zmartwychwstać. Więc jakby moja żona powiedziała: „Ja chcę na jachcie”, to by się dało zrobić i tam też część imprezy przeprowadzić. A jacht, jak to jacht na takie okazje. Szerokaśny, z trzema pokładami, wycieraczką, basenem, barierkami co lśnią, salą kinową, a może i dwiema, żeby się dało w jednej poważne europejskie kino ambitne z Albanii odtworzyć, a już w drugiej bardziej luźno, ze śmiechem komedie, ale też jednak na poziomie. Dźwięc, wiadomo, Dolby Surround. I pikle i śledzie w śmietanie i ziemniaki, na galowo, w mundurkach, a do wszystkiego szampan w kieliszkach wykonanych z czego sobie kto zażyczy, do tego stopnia, że z wafla też. I można przyjść na to całe wydarzenie z dziećmi, bo jest opieka zapewniona, w czasie kiedy rodzice oddają się uciechom i podskokom, opiekają kiełbaskę nad ogniskiem, to dziecko jest zabawiane, zaopiekowane, poddane właściwej dla wieku i zainteresowań przemocy symbolicznej. Można przyjść z dzieckiem, można w szalu, bo wieszaki będą żeby odwiesić, można dowolnie i bez ograniczeń, bo – jakby co – będzie się improwizować, ale z takim budżetem, to nie będzie improwizacja, tylko po prostu z kapelusza możliwości wydobycie odpowiedniego rozwiązania problemu. Także luz. Oczywiście kwestia używek, to już kwestia – jak było powyżej – do ogrodu rozkoszy ziemskich przypisana i tu też będzie grubo, z hukiem i bez hamulca, ale jednak z klasą. Wszystko jest dla ludzi i znajdą się ludzie do wszystkiego. Wietrzenie sal. Opieka medyczna. SPA. Kapłani kilku kultów i religii. Notariusz. Ale też mop, gdyby ktoś poczuł, że chce we własnym zakresie wydzieliny jakieś omieść dyskretnie i bez rozgłosu, żeby się na butach i w opowieści nie rozniosło, a nie, że niby nikt nie wie, ale jednak przy śniadaniu dziwnie patrzą… Także: komfort, bezpieczeństwo oraz tort. Bo jakże tak bez torta, tortu? Tortus tuus musi być. Komu grubiej, komu cieniej pokroić, a kto się wstrzyma nieważne, ale tort i świeczki to na sto procent. I to duży. Jak ten księżyc, co usłużnie przyświeca i odbija się w bezkresnej toni akwenu, przez który nasz jacht cicho sunie. Szczypta romantyzmu i ciszy też potrzebna. Pauza.



poniedziałek, 4 marca 2024

Urodziny w wigilię śmierci

Przemijamy… Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! Wiosną widać to trochę mniej wyraźnie, ale tak właśnie jest. Pozory rozkwitu, narodziny, wzrost... Żywozielona trawa na mogiłach… - Iosif Wissarionowicz rozmyśla o przyszłych pokoleniach, które nadejdą tylko po to by przeminąć. Oczywiście, w międzyczasie wzniosą miasta, fryzury i plany na przyszłość zostaną misternie ułożone, a przysięgi - na wieczność - złożone i maszyna parowa będzie ludzi wozić do pracy. Damy im czas… Silenie się na refleksje, a tu przecież trzeba działać! Wódka sama się nie wypije, a jedzenie nie zje! Wieczorem ludzie przyjdą świętować, jeść te hamburgery, sałatki, owoce, ale jednak – przede  wszystkim – pić. I nawet ci niepijący będą musieli chociaż trochę powdychać i przesiąknąć atmosferą.  To już tylko za 28 lat, 4 marca, urodzi się Robert, który zorganizuje obchody z tej właśnie okazji.  Impreza odbędzie się wcześniej, w łikend, ale kto by się o te kilkanaście godzin sprzeczał, czy czepiał,  przecież to nie agonia. Na pewno nie Iosif Wissarionowicz, on też czeka na wieczór i zabawę. On tam  w przeszłości czeka, a tu w teraźniejszości, jest już po wszystkim – „już po balu, panno Lalu!”. Konkurs  wiedzy o solenizancie zgromadził dzikie tłumy uczestników, spośród których szanse miały może trzy,  może cztery osoby, ale cała reszta mogła się dobrze bawić i czegoś nauczyć. Przyda się na przyszły  rok! Na przyszły rok będzie jak znalazł, może pytania się powtórzą? Nie było tortu, nie było tańców,  nie było śpiewów, nie było bójek. Miejska impreza, dla ludzi kulturalnych i potrafiących się zachować  - nie tylko w formalinie. Prawie wszyscy tacy byli, ale niegodne wzmianki wybryki jednostek patologicznych nigdy nie ujrzą niczego poza ciasnotą celi puszki mózgoczaszki. Alkoholi nie zabrakło,  jedzenia było tak dużo, że para gospodarzy karmiła nim gości, jak głodne gołębie, jeszcze dnia  następnego. Spotkanie zorganizowano pod szyldem: NBA 90’s. Byli zatem zawodnicy, czirliderki, trenerzy i dzieci wycierające plamy potu z parkietu. Jubilat – oczarowany prezentami – dziękował wszystkim zgromadzonym, sypał żartami, siał czar i zbierał owoc posiewu swego. Takie to było  spotkanie w stylowych wnętrzach kamienicy z początku XX wieku, w której na pewno nie zagnieździła się żadna siła nieczysta. Iosif Wissarionowicz na swój sposób bardzo lubił Michaiła Afanasjewicza… Przewrotnie, na swój sposób.