Hej. Jesień. Deszcz. Słońce ledwo, ledwo zipie, zza chmurrami jest. Brak impulsów. Wczoraj wizyta u barbera. Ful profeska młodociana. Od progu „Cześć”, a ja, jak struna napięty, brzeszczot, bagnet na broń: „Cześć i chwała bohaterom września!!!”. Oni oczy wybałuszają, bo że już październik i że nie, że „cześć i czołem, takie dzień dobry, dla młodych dorosłych”, to ja oddech i spocznij. A… To, to, czyli luz, się kolegujemy od progu, ok. Milusio. Czyli, że pierwszy raz? A nie widać? No… Widać. Oni na mnie, to i ja się rozglądam, łypię okiem kaprawym, ręka mi drży, bo wiadomo, już jesień życia, a tu na stoliku obok stoi i owszem alkohol i się nie rusza. Bez sensu stoi, alkohol nie jest od stania tylko od płynięcia, szeroko, szeroką rzeką przez świat, płynie by wpływać na przebieg wydarzeń, do gardła, kształtować myśl, bądź jej pozór, cokolwiek, ale nie tak stać niemożliwie i bez sen su! A on, barber ów, że na kiedy chcę przyjść, a ja, że jak na kiedy, na kiedy się da, obojętne, czyli? No że tylko raczej popołudniami, bo za dnia mam gdzie siedzieć i co robić i nie pozwolę się golić przy ludziach za jasnego, nawet jakby, to było tylko takie bardziej teoretyczne światło dzienne, to wolę raczej później nieco, bo wiadomo, słowo klucz: praca. Mam, chcę utrzymać, nawet wbrew wiekowi i na przekór sytuacji geopolitycznej planuję rozwój, bo że się w niej spełniam, to jest jakby w każdym moim cv do zawarcia szeroką frazą i nawet bym mógł coś na ten temat dorysować na marginesie, lubię-umiem „kwiat” i „drzewo”, ale nie praktykuje się takiego wyrazu obrazkiem, więc się w ten sposób nie wyrażę, tylko spoko… Ok. To może we wtorek? A to nie… Muszę transport mieć, bo w ramach usługi podajecie jednak ten alkohol popić, ten sam, co teraz tak ni c a nic, nawet nie do wąchnięcia jest. Nie, nie to żebym ja musiał, bo nie muszę! Ale jakby kultura jednak i jej teksty – szeroko rozumiane -głoszą, że butelka jak się pojawia w pierwszym akcie, to w antrakcie już zostaje uchylona, że potem, na koniec to już tylko dno widać i co? A tu nic, dat szukamy, terminów, w których może dojść do przecięcia naszych żywotów monadycznych. Przecięcia też dosłownego, że mnie przetną nożyczkami moje - ze mnie wychodzące, wyrastające - włosy, ogolą, doprowadzą do ładu z mojego nieładu, uporządkują mój – wiadomo – nieporządek, może sprawa wyjdzie lepiej niż ktokolwiek by się tam spodziewał? Dostałem taki prezent w związku z wiekiem, że mogę iść na full opcję, z gorącym ręcznikiem, a ten mnie pyta, czy ręcznik też? Hm… No biorę wszystko! Mam na karnecie zapis taki, że „gorący ręcznik”, zapłacone jest, full opcja, to po co on mnie pyta – taka myśl, a może to jakiś podstęp? – też taka myśl niby moja, choć dość powszechna. Ostatecznie biorę wszystko, jak w folderze. Raz kozie śmierć, może mnie nie poparzą przez złośliwość czy roztargnienie… Tylko tych terminów szukamy, bo przecież to jest wizyta we full opcji z piciem alkoholu w tym zawartym, czyli, że nie mogę potem wsiąść i prowadzić auta. No! Jak?! Upojony?! Wystrzyżony, jak królewna Śnieżka na wesele z krasnoludkiem czy innym diabłem amoralnym, co już chucie swe w hucie rozgrzewa, miechem w nie dmie, aż mu oczy skry sypią na mój widok, a rozpalona do czerwoności surówka, lawa czeka tylko ujścia, erupcji, uwolnienia i mojego, mojej w tym osoby upartuje współudziału, żeby mnie zapalić tym ogniem, gdzie ja taki wystrzyżony, wymodelowany model, tu i ówdzie wręcz piękny i naprany, wstawiony i wystawiony na świat, niby pan okolicy, w tym parku miejskiego, ale też jednak ubzdryngolony i kruchy jakoby całe pokolenie „zet”, że kornflejks, lelija taki kwiat… Czyli, że co?.. Może piątek? Ok, będzie transport, muszla nindżaturtla, egzoszkielet, co utrzyma mnie na wodzy i na powierzchni wezbranych wód potopu wrażeń, jaki z pewnością wystąpi dookoła. Spoko… Czyli teraz tylko spamiętać datę, godzinę i jeszcze te tatuaże jakieś do tego momentu ogarnąć…. Cokolwiek, bo po prostu nie wypada tam bez jakiegoś tatuażu się pojawić… Chociaż długopisem sobie rękę (ąę) pomażę, że niby oldskulowo, pijany kolega z wojska mi coś tam naskrobał, dziecka twarz, strzałę i serce oraz biedronkę oraz imię ówczesnej i po wsze czasy, teraz i zawsze! Czyli mamy to, umówiony, zgłoszony, zapisany, sms potwierdzający przyszedł. Zatem do zobaczenia w swoim czasie. Na ra! Cze! Buziaki, papatki, pozadro dla psychomatki! Taki prezent… Dostałem jeszcze karnet na lot szybowcem… Strach iść się umawiać… Tak.
piątek, 4 października 2024
piątek, 27 września 2024
No dobrze, jestem urodzony
Na początku mego listu chcę serdecznie podziękować wszystkim, którzy złożyli mi życzenia z okazji rocznicy moich urodzin. W większości były to życzenia miłe i sympatyczne, wiadomo że zawsze znajdą się osoby, które nie potrafią być szczere i po prostu życzliwe, a jakoś tam konwencją czują się przymuszone i plotą „bo wypada”, ale generalnie były to wypowiedzi miłe. Zatem: dziękuję. Minął już nieco ponad tydzień od terminu ściśle wyznaczającego dzień narodzenia, ale parada uroczystości rozpoczęła się już w łikend poprzedzający termin, a ostatni akord „obchodów” wyznaczony jest na pierwszy dzień listopada, bo wtedy uda się ostatnie zainteresowane gremium zgromadzić wokół wspólnego stołu. Muszę przyznać, że od momentu skończenia pięćdziesięciu lat nieustannie choruję. Właściwie chory byłem już w urodzinki i potem to już tylko się pogarszało, aż do wizyty u lekarza i interwencji farmakologicznej włącznie. Także: starość, choroba i majacząca już na horyzoncie śmierć – oto moje perspektywy, kiedy te pół wieku na planecie stuknęły. Wiadomo, coś tam jeszcze się wydarzy po drodze, nieraz się zatruję, przewrócę, wstanę i upadnę po raz trzeci, odstawię alkohol, złamię przysięgę, może wyjdę i nie wrócę, ale raczej wrócę, po czym zawieszę wszelką działalność, obumrę, posegreguję odpady i jakoś tam będę trwał, jednak nie ma się co oszukiwać: jest już z górki. Przy czym: dla kolan schodzenie z górki nie jest najlepsze. Wiadomo… Teraz mam już papiery na to, by rzęzić jak stary dziad, marudzić, mlaskać i żując bezzębnymi dziąsłami skórkę od chleba wspominać minione, lepsze czasy.
Czytam sobie „Projekt prawda” Mariusza Szczygła, który dostałem w prezencie. W książce jest odręczna dedykacja poczyniona przez autora. Mam nadzieję, że przez autora… Podpis jest… Człowiek mnie nie zna, na oczy nie widział, a napisał, że ma nadzieję (on też!), że znajdę w tej książce choć ½ prawdy… Hm… „Arkowi z nadzieją, że znajdzie tu choć ½ prawdy”. Nie biorą mnie autografy, nie wzruszają zdjęcia z kimś znanym, nie mam potrzeby robienia sobie takich fotografii, ale ta dedykacja… Z jakiegoś powodu zrobiła na mnie wrażenie. Autor pisze książkę i pewnie ma nadzieję (znowu…), że nie tylko trafi ona do czytelnika, ale jeszcze jakoś na niego wpłynie, jak to mówią po wsiach i miastach naszego kraju: „zarezonuje” w nim, odezwie się - najlepiej głosem autora. Na pewno po przeczytaniu dedykacji poczułem delikatną nić, więź z pisarzem. Na oczy pozamedialnie go nie widziałem, on mnie też, a jednak poczułem jakieś połączenie. Absurdalne. Czasem wydarza się coś takiego i nie mam ochoty tego racjonalizować, tłumaczyć sobie czy – tym bardziej – komukolwiek. Przemknęło mi przez myśl pytanie: czy pisząc to, co napisał, rzeczywiście miał taką nadzieję, choć odrobinę mniej mgliście postrzegając mnie, adresata wpisu i odróżniając go (mnie) choć na chwilę od
reszty odbiorców? Byłem dla niego ważny, pojedynczy? Ja?! Ha! Mariusz Szczygieł wpisujący to samo na dziesiątkach spotkań autorskich w kraju i na całym świecie, z czułością przywołuje w myślach każdego CZYTELNIKA. Tak! Kusząca wizja. Jakby nie było, e-maila z pytaniami do pana Mariusza (jesteśmy już niemal kolegami Mariuszu) nie wyślę. Chyba… Chyba że… ;-) Ale serio: sprawiło mi to przyjemność. Dziękuję. Podobnie, jak za wszystkie - powtarzam: wszystkie - życzenia.
Ponadto czytam Louise Glück, „Zimowe przepisy naszej wspólnoty”. No… Polecam. Ale tylko tym, którzy lubią takie kawałki. He, he, he.
Kończąc zaś zauważę tylko, że jest w miarę spoko. Jesień tego roku, póki co, rozpieszcza. Jest prawie jak w wierszach. Ale tych niesmutnych. Nie żeby znowu tylko jak w tych wesołych, ale jest ciepło, świeci słońce i nie ma błota. Przynajmniej nie tutaj. Błoto jest gdzie indziej, popowodziowe. Bo przeszła powódź. Grzeszna. Powódź do trumny. Odra, Biała Głuchołaska i Bóbr… I teraz bobry mają przechlapane.
wtorek, 3 września 2024
Krótkie strzały dyr. Dymały
Idą, idą urodzinki! W trzech odsłonach, dla różnych grup społecznych i stanów. Tu chłopstwo, tu mieszczanie, a tu, owszem, duchowieństwo. System kastowy. Tylko szlachty nie będzie, bo szlachetnie urodzonych nie znam. Wszyscy normalnie kanałem rodnym zstąpili na ten łez padół i w dole tym tkwią. Po kolana, po pas, po szyję. W większość po wieki wieków, a nieliczni tylko – wierzący w co innego - tylko docześnie, by po chwili wzbić się do lotu wiecznego w glorii, chwale, białej szacie.
Rok szkolny ruszył. Z kopyta. Już wtorek. Zostało jeszcze… 296 dni. W Internecie są liczniki ze szczegółowymi danymi w tej kwestii, np. ile to sekund.
Festiwal lokalny NADA odbył się w ubiegły łikend. Podobało mi się bardziej niż w Olsztynie. Może dlatego, że wydarzenie było mniejsze? Może dlatego, że tylko jedna scena i nie było tego łażenia? A może po prostu od tak, bo tak i co mi zrobisz?! Nic mi nie zrobisz! Mankamenty organizacyjne były: sposób sprzedaży alkoholu, mało toalet, woda w umywalni się skończyła i nie dowieźli, ale i tak było spoko. Muzycznie, to Artur Rojek, Matylda/Łukasiewicz, Nietrzask i Mrozu, którego nie jestem fanem, ale doceniam za pełną profeskę. The Dumplings – w dużej mierze - przestałem w kolejce do alkoholi właśnie, więc nie bardzo mogę ich ocenić, ale historia o pokoncertowym zstąpieniu między ludzi artysty pierożka, jakoś nie zachęca. Wracając do plusów: Artur Rojek. Super, super, super! Pamiętałem człowieka z występów w nieodżałowanym Myslovitz, kiedy to po prostu stał z gitarą i śpiewał, a tu wulkan i dynamika! Momentami wyglądał (wizualnie), jak Michael Stipe (było ciemno i dymnie), wokalnie zaś wyglądał bardzo dobrze, a aranże koncertowe spokojnie kryły/eliminowały brakujące elementy. Żeby nie było! Zaśpiewane było wszystko co trzeba i jak trzeba, a do tego zaangażowanie i moc niesamowite! Jest przyszłość przed starszymi mężczyznami! Przy którymś numerze Pan Artur wyrzucił tamburyno wysoko, wysoko w powietrze i nie dość, że wyrzucił, to jeszcze złapał! Szacun! Koncert najlepszy ze wszystkich! Obiektywnie. Drugi wykon, to Matylda/Łukasiewicz, w składzie Matydla Damięcka, Radek Łukasiewicz i na bębenkach Kajetan Pietrzak. Bardzo, bardzo okej! Pani Matylda umie na scenie zarówno być, jak i śpiewać. Pan Radek, to wiadomo: żywa półlegenda, creatio ex Pustki itd. Kajetana Pietrzaka nie znam w sensie muzycznym, ale na pewno jest to człowiek utalentowany i bardzo, bardzo przystojny, co daje nadzieję na dużą karierę. Daje ją zwłaszcza to, że w bębny wali fachowo, ale, ale, ale i na okładce będzie prezentował się godnie i kusząco.
Fot. Facebook NADA
Skład fajny, trochę muzyki leciało z laptopa, bo było ich tylko troje, a nutek więcej, ale, ale, ale nic to! Pani Matylda wokalnie mnie zaskoczyła (w sumie nie wiem czego ja się spodziewałem?! jestem sobą nieco zażenowany…), a już w coverze „Nie stało się nic” (tak! Robert Gawliński!) poleciały takie dźwięki, że ho, ho, ho ho! Jeszcze raz okazało się, że utwór jako taki i sposób jego podania, to, no… Niby to samo, a różnie zaśpiewane potrafi zmienić dużo. Państwo grali, kiedy było jeszcze jasno, słońce dosłownie zachodziło przy dźwiękach ich muzyki, co być może dla muzyki nieco klimatycznej nie jest najlepszym anturażem, ale ja i tak słuchałem i patrzyłem urzeczony. No i kapela stąd (dotąd) czyli Nietrzask. Mnie się podobało. Fajne teksty, spoko muza, bez ciśnienia. Na ich występ trochę się spóźniliśmy, bo tramwaj, to tramwaj, a na Annuszkę trzeba uważać zawsze... Oni też grali „za jasnego” i w temperaturze grillowania karkówki. Mimo wszystko dali radę, udźwignęli, pozostawili po sobie dobre wrażenie. Nie są już młodzi, kariery nie zrobią, ale widać, że kręci ich wspólne muzykowanie. Podsumowując: gwiazdą pierwszego wieczoru był Mrozu - nie moja bajka, ale doceniam za fachowość. Gwiazdą drugiego wieczoru była Daria Zawiałow - po dwóch kawałkach poszliśmy. Nie mój klimat, ale też realia organizacyjne, tj. że ostatni tramwaj i piesek (dla mnie obcy) sam w domu siedzi. Po zmroku. W ciemności. Drży… Czeka. Andrzej Wajda, gdyby żył, to by o tym film nakręcił… Spoko. Festiwal, oby przetrwał w tej formule i wydarzył się w przyszłym roku, to by poszedł. To pójdę, chyba że przetrwa, ale i stłumnieje, obrośnie, otłuści się, zrakowacieje, porosną go pleśniawki wydarzeń towarzyszących nieznośnie, straganów, szarlatanów, ufajniowaczy. Wtedy nie. Dobrze zaś byłoby gdyby komunikacja miejska jakoś bardziej się zaangażowała, dołożyła kurs czy dwa, to by w ogóle było fajnie, ale jak nie, to trudno. Toruń nie jest duży. Można go przespacerować. Tylko ten mały, biały, obcy pies zamknięty samotnie w czterech ścianach… Ech…
Swoją drogą, podróż tramwajem nocą, to jest jakaś tam przygoda. Bez stygmatyzacji, ale! Mieszkańcy Starego Miasta, przynajmniej ci podróżujący ostatniej soboty ostatnią piątką, to był folklor. Pani zapowiedziała panu, że „wyjebie go umysłowo” i nie była to zalotna zapowiedź i gra wstępna prowadząca do obopólnych spełnień w sferze uniesień intymnych i drażnienia sfer erogennych aż do zapierających dech w piersiach szlochów i spazmów. Nie. Była to raczej groźba tortur i mąk, wpierdolu i że będziesz płakał i cierpiał. I że cię okaleczę, aż do śmierci… Wysiedliśmy, nim oni wysiedli… Skasowany bilet wypadł mi z dłoni…
Tramwaj odjechał. My wróciliśmy do domu. Czekam na urodziny, czy nie czekam? A ma to jakiekolwiek znaczenie? Nie. Nie ma. Wiem tyle, że muszę więcej spać, bo coś mi to ostatnio nie wychodzi. Za dużo bywam, wolałbym dłużej nie być. Redegeneracja jest ważna.
czwartek, 22 sierpnia 2024
Wakacje minus jeden
Trzy tygodnie urlopu obfitowały w zagapienia i ciepło. Łódź żaglowa, agroturystyka nadmorska, festiwal tłumnie nafaszerowany gawiedzią i gwiazdami polskiej sceny muzycznej. Od początku. Zaczęło się od piekielnej ulewy, która opóźniła nasze zaokrętowanie i pierwszy dzień rejsu po jeziorze (wraz z nocą pierwszą) spędziliśmy uwiązani u kei. Uwiązani, ale z duszami jednak już marynarsko wolnymi - niby ptaki, oczyma rozbieganymi i pełnymi ognia – niby papugi, plus – wiadomo - pieśnią żeglarską rodząca się w gardłach, na szczęście bez hepiendu dla tego porodu. Nie jest dobrze, kiedy człowiekowi wszystko się udaje i to ewidentnie, jak raz był ten raz. Jeszcze jeden i jeszcze raz! Ohoho pszechyły i pszechyły!!! Ale rano, już grzecznie i bez zbędnej zwłoki, chyba coś około 15.00 wyszliśmy z portu. Wyszliśmy i natychmiast strach prawie nas z całych jezior zdjął, albowiem wiało po cholerze! Wiało mocno! My na samym foku, w baksztagu tudzież fordewindzie, a i tak kontrafał płetwy sterowej wyszarpało, bo bosman przewidział w tym miejscu zaledwie knagę zaciskową, pieska małego. Więc wiatr dmie, a my bach! bez sterowności, popłoch, popłoch i szarpanina. Sternik, człowiek doświadczony, ale jednak zaskoczony, ale jednak się opanował się i sytuację i jakoś to poszło. No, ale sam start wyprawy w lekkim stresie. Potem zaś to już tylko zielono, słonecznie i ciepło. Z wiatrem i owszem, ale takim w sam raz, a gdy zabrakło, to na silniku. Noclegi w większości chyba „na dziko”, a jeśli przy pomoście, to bez tłumów i tojtoje w rozkwicie, higieniczne, prawie pachnące, jak kwiatki na łące, że grzech było kalać... Kąpiele w jeziorze i obserwacja dzikiej - lecz już zwyczajnej człowieka - przyrody. Taki na przykład orzeł bielik. Rybę z wody podjął bez krępacji najmniejszej w odległości może dwudziestu metrów od łodzi płynącej albo bóbr jeden z drugim. Zwłaszcza ten drugi. Łeb z wody przy trzcinie wysadził, popatrzył, zanurkował, po czym, jakieś dwa metry od burty, znowu się pokazał. Czekałem czy okularów nie założy, żeby wyraźniej nas sobie obejrzeć, ale nie, chwilę się pogapił, my kurtuazyjnie na niego też, policzył nas, coś tam zanotował w kajecie i znowu zniknął pod wodą. Tyle orzeł i bóbr, bo o komarach lgnących i miłośnie przyssanych do ludzkości nawet nie wspominam, czy o kleszczach. Spokojnie było i wypoczynkowo, choć pływaliśmy po akwenie tym co zawsze, to odwiedziliśmy miejsca, w których jeszcze nie byliśmy. A zachody słońca, no standard-landszaft…
czwartek, 11 lipca 2024
Mizeria na lato
Niektórzy – nie wiadomo, którzy niektórzy – mówią, że można przeżyć na samej botwince i jajkach od półdzikich, leśnych kur. Że to zdrowe. Ale są też tacy – nie wiadomo jacy – którzy uważają, że bez mięsa nie ma szans na prawidłową dietę. Oba obozy mają swoje racje, badania, wyniki i świętych na ołtarzach. I dla prawidłowego przeprowadzenia dowodu będą tarzać się na ołtarzach.
Umarł Tadeusz Woźniak. Tadeusz Woźniak i Jolanta Majchrzak, „Dom zamieszkały”, to najmocniejsza dla mnie piosenka, którą wykonywał Pan Tadeusz. Nie byłem jakimś fanem i odbiorcą twórczości, ale ten kawałek mocno mnie poruszył.piątek, 5 lipca 2024
Życie na skróty
Słucham Radia Nowy Świat i rozmowa jest o „personal szopers” w kontekście, jakiejś tam celebrytki kupującej wymarzone klapki na sto pierdyliardów peelnenów i właściwie myślę sobie, że to mega łatwe drzeć łacha z takiego tematu. Klasyka: niby to żenujące i słabe, ale ktoś te informacje chłonie i czeka na nie, nawet w formie ironicznej. Jak po śmierci Diany – oburzenie na paparazzi, tylko że przez lata brukowce ktoś kupował i te plotki i te fotki były potrzebne. Albo ten wywiad u Wojewódzkiego, z jakąś pieśniarką chyba, bo potem znalazłem ją w sieci internetowej, jak wydaje dźwięki. I ma miliony wyświetleń, choć – czy może właśnie dlatego, że jest sexy cipką spod Konina i ma dupę tak dużą, że szkoda nie wypinać! Aha! Albo ten chłop, śpiewający ze sceny w Sopocie: „rozchylam nogi twoje i biorę to co moje” – perła w koronie polskiej muzyki rozrywkowej (190 milionów wyświetleń na YouTubie). Byli, są, będą twórcy, artyści masowi, tworzący dla odbiorcy, któremu na imię sześć zer, bo za sześć zer kochają i cierpią katusze. Publicznie. I teraz tylko pytanie/pytania: ubolewać? Szydzić? Gardzić? Akceptować? Przemilczać? Co robić z kwestiami, które nam nie pasują? Obserwować? E tam.
Młody jedzie dzisiaj na koncert Metallicy. Po zeszłorocznym Depeche Mode teraz to… Gdzie popełniliśmy błąd? A Asia w przyszłym tygodniu idzie na koncert Mikromusic. A ja? Ja nigdzie nie idę i nie jadę… Gdzie popełniłem błąd? Prawie nie bywam, jeśli bywam, to incydentalnie, jestem takim prawie nie bywalcem, po prostu nie bywając jestem niebywały… Pewnie też nieobyty…A za oknem lato. Miniona niedziela usmażyła kraj nasz w piekarniku: wstawić na około 14 godzin i 35 stopni, bez termoobiegu, wystarczy grzałka z góry. No nie było czym oddychać. Dzisiaj ćwierćfinały na Euro. Już bez udziału Polaków. Szok! No chyba, że Szymon Marciniak, ale tego nie wiem. PiS w Małopolsce w końcu wybrało marszałka województwa (w piątym podejściu). Gratki! Swoją drogą współczuję pracownikom urzędu marszałkowskiego. Przyjaciel poprzedniego rządu, W. Orban leci z wizytą do W. Putina. Nie pierwszy, nie ostatni raz. I na koniec: nastał czas, kiedy nazwiska dwuczłonowe można już zapisywać skrótami. Kto by tam dyskutował z takim podmiotem. Master of Ceremony Skłodowska zaprasza na imprezę!
czwartek, 4 lipca 2024
Spakowani i prawie spakowani przed podróżą
Polska - jak strup po wrzodziejącej ranie – odpadła z Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Zawadziłem gdzieś w sieci o dyskusję i temat: czy po takim występie piłkarze naszej reprezentacji „mają prawo” nie dość, że wyjechać na urlopy, to jeszcze pokazywać w sieci zdjęcia ze swoich wojaży, wysp gorących, plaż egzotycznych, kwater w hotelach siedmiuset gwiazdkowych? No mają, czy nie? Napierdalanka. Wiadomo, że powinni ich wszystkich skoszarować i wysłać do ośrodka z domkami nawet nie typu Brda, tylko z dykty, z kiblami na zewnątrz, stojącymi na jakiejś polanie w pasie nadmorskim Morza Bałtyk. I żeby dwa tygodnie padał deszcz i nie było telewizji, a katering, to była wspólna stołówka. O! I żeby w tym samym czasie w ośrodku tym – z nazwy tylko „wypoczynkowym” – zorganizowane były kolonie dla dzieci w wieku lat 7 – 12. Także, tak to powinno chyba wyglądać, ale rzeczywistość – jak zawsze – rozczarowuje. Jakby tam nie wypoczywali, to ci co grają dalej, poukładali się w spotkania ciekawe, zaskakujące i tzw. „przedwczesne finały”. Ja osobiście najbardziej jestem za reprezentacją Hiszpanii, za tym jak ona gra i wygrywa, że nawet jak z Gruzją jest na minus jeden, to wiadomo, że to tylko przejściowe i dadzą radę strzelić, a nie jak jakaś Portugalia, czy Anglia, mniej lub bardziej fuksem, w ostatniej minucie, prawie cudem, prawie ledwo, dzięki umiejętnościom jednego tylko zawodnika i błyskowi jego geniuszu. Nie. Hiszpanie kulają do siebie piłkę po ziemi i górą przez powietrze podają, z jakąś gracją i pewnością, że tak ma być. Jest w tym po prostu przeznaczenie i wola Boża. Jak przepierdolą, to też w tym będzie jakiś zamysł Pana i fatum, bo to tylko futbol jest, ale na ten moment wyglądają najlepiej.
Polskie reprezentacje w piłce siatkowej tegoroczne rozgrywki VNL zakończyły na trzecim stopniu podium. W przypadku panów można mówić o jakimś tam niedosycie, a przypadku pań nie. I tak wszyscy powtarzają, że w tym sezonie najważniejsze są oczywiście Igrzyska Olimpijskie w Paryżu. Faza grupowa olimpijskich turniejów zaplanowana jest w okresie, kiedy ja mam zaplanowany wyjazd wakacyjny i będę – mam nadzieję – przebywał na całych jeziorach.Nieuchronnie wchodzę w czas „rok temu”. Będzie się sporo kojarzyć, sporo przypominać, sporo kontrastować. Pierwszy rok przeżyty ze stratą nie do wyrównania. Tego „minus jeden” nie sposób wyciągnąć na remis. Jeszcze w zeszłym roku to… To to. To tamto. Ostatnie zdjęcie mamy w jej naturalnym środowisku, tj. na działce. Zbiera ogórki. Chyba nie zdołała ich już popakować w słoiki, a może? Zdjęcie jest z 15 lipca… Chyba dała radę. Już z trudem, bo nie była w dobrej formie, ale pewnie dała radę, jak zawsze… Tak, z wekowaniem dawała sobie radę… Tam sporo spraw było już ledwo, ledwo zipiących albo i gorzej, ale przetwory szły do końca. Był to też przecież czas wielkiej batalii o zdrowie mamy, wizyty u specjalistów i podjęte leczenie, było sporo nadziei. Rok temu, o tej porze, jeszcze żyła. Nie miała się dobrze, ale papierosem zaciągała się normalnie. Krwią nie pluła. Miała ją po prostu i fachowo upuszczaną w szpitalu, bo tak się przy tym schorzeniu robi. Dało się z nią pogadać i na nią wkurzyć. Kładła się spać, po to żeby wstawać rano i wstawała. Rok temu, o tej porze, plan wyglądał zupełnie inaczej… Był plan. Rok temu, o tej porze, lekarze dawali nadzieję, a my pakowaliśmy się przed podróżą.
piątek, 21 czerwca 2024
Szkiełko i oko... i jelito - czyli o sztuce i życiu
Pierwsze i ostatnie dwadzieścia lat życia. No pewnie, że są znaczące różnice. Najważniejsza, że w pierwszym przypadku wiadomo, kiedy to się zaczyna, a w drugim można to stwierdzić wyłącznie post mortem*. Chyba, że ktoś jest konsekwentnym planistą i wtedy, to się da policzyć i zaznaczyć w kalendarzu odpowiednim znaczkiem, postawić na sobie krzyżyk. Można też rozesłać zaproszenia. Dwadzieścia lat. Te pierwsze schodzą na wzrastanie, uczenie się, poznawanie, nabywanie, a ostatnie? Oswajanie się. Dociera do mnie, że to się stanie**, że się umrze, że nic ze mnie nie będzie, że będzie ze mnie nic. Zaewidencjonowany koniec. Patrzę po przodkach i liczę ich wyniki. Dodaję, dzielę, uśredniam. Pamiętam, że od dawna prześladuje mnie - czy też po prostu towarzyszy mi - myśl dotycząca ostatniego widoku, czyli: na co będę patrzył w momencie śmierci? Sufit? Podsufitka dachu karetki? Powłoczka poduszki – tej zielonej, w kwiatki - przyciskanej do twarzy? Błoto kałuży? Po prostu niebo? Nocą? W słońcu? Z wypiętrzonym cumulonimbusem? A może czyjaś twarz? Jest kilka opcji.
* Chyba jednak podstawową różnicą jest to, że druga dwudziestka kończy się zgonem… Tak, to może być ważniejsza różnica, z tych megajakościowych…** Oswajanie, że się stanie… Że się już nie będzie w stanie. Co? Nic. Nawet-zwłaszcza oddychanie. A dodychanie?
środa, 5 czerwca 2024
Śmierć na miękko i na twardo - raz!
Komediant Bartosz Zalewski i jego „Obietnica zmierzchu”. Od kilku lat oglądałem Pana Bartosza w internetach i zawsze mi się podobało, więc kiedy zobaczyłem, że będzie występ w Kwidzynie (za jedyne 50 peelenów plus opłata serwisowa i daj coś na zwierzęta), to się zdecydowałem.Zdecydowałem się, żonę i syna, że pójdziemy. Bilety mieliśmy niekolekcjonerskie, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo nikt niczego nie sprawdzał przy wejściu. Sala pod ziemią, znaczy w piwnicy, plakatów brak, więc i tak przyszedł tylko ten, kto wiedział, że tu i o tej godzinie artysta podestu będzie bawił ludzi do łez. Miejsca do siedzenia były już tylko z przodu, bo ludzie chyba trochę boją się na tego typu wydarzeniach siadać blisko źródła, żeby nie zostać obryzganymi strumieniem wesołości. My nie mieliśmy wyjścia. Siedliśmy sobie i światu, kupiliśmy picie – tylko sobie - i czekaliśmy. W rzędzie z tyłu – pechowo – lokalni dowcipnisie. Żartów już nie pamiętam, ale dobry nastrój i samozadowolenie już tak. Nie podzielam, a jednak trochę zazdroszczę ludziom tej wiary w siebie i samozachwytu, sami siebie za chwy tają. Na szczęście Pan Bartosz spóźnił się tylko 11 minut, a i tak świadczy to tylko o jego ponadprzeciętnej solidności, bo w kajeciku występ zapisany miał na godzinę 19.00, czyli przybył 49 minut przed czasem! Przybył zatem i wybawił nas od żartu skisłego i pękających ze śmiechu brzuszków. Występ się zaczął od suportu suportu, czyli że Bartosz Pan przedwystąpił przed Panem (imienia i nazwiska nie pamiętam), który miał wystąpić przez Panem Bartoszem, co też ostatecznie miało miejsce. Dowcipasy z drugiego rzędu źle przyjęły Pana suportującego, nieładnie jemu dogadywały i ogólnie brzydale to były. Fakt, nie był to występ porywający, ale też bez przesady, bo się skończył i na scenę wszedł gwóźdź programu. Wiadomo, nie będę opisywał, nie jestem obiektywny, bo jestem pomponiarą Pana Bartosza. Po prostu odpowiada mi ten rodzaj dowcipu, myślosplotu, absurdu, abstrakcji i ogólnego podejścia wliczając w to także podejście szczególne. Zgadza mi się również w tych występach – co nie jest bez znaczenia - ilość kurew na metr kwadratowy. Było miło, ale się skończyło. Ha, ha, ha. A na koniec miżona kupiła płytę CD, z rapowanymi utworami Pana Bartosza. Kupując zapytała go tylko, czy to da się tego słuchać i odpowiedź twierdząca, nie była z tych przesadnie twierdzących. No, ale pieniądz powędrował do twórcy, a ja płytę z autografem kolekcjonerskim mam. Mam i słucham. „Papież wiedział i nie powiedział”.
wtorek, 23 kwietnia 2024
Serduszko danio na zawsze!
Danio regeneruje tkankę serca… Kurna! Miałem danio i zawsze lubiłem. Danio ryba, a nie jogurt! To jest wiadomość! Z rzeczy równie ważnych to kongres USA podjął decyzję w sprawie przyjęcia pakietu pomocy dla Ukrainy.
No i po wyborach samorządowych. W Toruniu, w wyborach na Prezydenta Miasta, Pan Michał Zaleski przegrał z Panem Pawłem Gulewskim. „Ski” przegrał z „Wskim” i to nie o włos, ale grubo, o warkocz Marusi, czy nawet Violetty. Paweł zamiast Michała, […]. Swoją drogą ciekawe, jak się Pan Michał odnajdzie w ławach opozycji po 22 latach na stanowisku prezydenckim, z trzema tylko kompanamiwłasnej opcji? Od rządzenia do głębokiej i marginalnej opozycji. To może być - tak zwyczajnie, po ludzku - mocno bolesne. Jakieś odruchy i postawa po niemal ćwierćwieczu mogły się w człowieku zagnieździć, a tu ni hu hu, nikt drzwi nie otworzy, nie ukłoni się, że o wykonaniu polecenia nawet nie wspomnę. A mogą znaleźć się i tacy, co będą brać odwet, w jakiejś tam formie… Wszak ustępujący Pan Prezydent nie słynął z łagodnego traktowania otoczenia. Jadąc kilka dni temu przez Gród Kopernika (nie mylić z Fromborkiem, który nosi miano grobu Kopernika) rzucił mi się w oczy baner – wtedy jeszcze wyborczy – Pana Zaleskiego, z odręcznym dopiskiem w brzmieniu nieprzychylnym, które brzmiało: „kurwa Rydzyka”. No bo tańce były, a ten balet, to - jak się wydaje - zaledwie niewielka część wspólnych występów. Okazało się, że to jednak rydzykowna gra.
Wracając na chwilę do kampanii wyborczej - dwa zdjęcia.
dawno, dawno temu, po premierze utworu „Całkiem nowa bajka” i oczywiście nowego filmu o Kleksie. Ta… Jakoś nam się poskładało, że będzie to raczej koncert, na którym wystąpią śpiewacy powyższego utworu, no ale sprawy nie były jasno postawione… Byliśmy w błędzie. Spektakl był zdecydowanie skierowany do dzieci, a największą jego atrakcją były bańki mydlane. Niestety, nawet jak na spektakl dla dzieci, było to zdecydowanie zbyt mało. Kupiliśmy kota w worku, który z worka uciekł i została sama kocia kupa. I brudny worek… Ale na Kontakcie będzie inaczej. Nadmienię tylko, że szkoda mi czasu i pieniędzy wydanych na to wydarzenie. Wiem… Sorry Asiu… Musiałem, to napisać. Za te cztery stówy mogliśmy nakupić sporo wódki. Przy okazji całego tego nieszczęścia dobre było tylko to, że znaleźliśmy w Gdańsku fajną knajpę chińską, która kiedyś była chińska, potem japońska, a teraz znowu jest chińska.
czwartek, 28 marca 2024
Okrągłe nadchodzą
Czas rozliczeń nadchodzi. Bo ten rok jest/będzie (o ile się dożyje) rokiem okłągłym, w którym to strzeli pół wieku po przekroczeniu kanału rodnego i już ewidentnie zacznę staczać się ku śmierci i nicości. Koniecznym zatem będzie zaplanowanie godnych obchodów. Takich z laserami z oczu, dymem, orkiestrą, podskokami na jednej nodze i mocą życzeniowego myślenia. Że przychodzą ludzie i och, ach, fiu, fiu, jakże jest mi do-re-mi-ło na sto fajerek! Tylko durne „ce” wyśpiewywane falsetem z grubym facetem i fun-eberie! Jakbym to sobie miał sam zaprojektować i miał nieograniczony wyobraźnią budżet i miał sto pieniędzy wraz z kosztownościami, to na pewno byłyby kanapki ze smalcem ze szczęśliwych prosiaczków, którym tylko tłuszcz odessano i one nadal są tu z nami. W sumie, te prosiaki też bym zaprosił. Zaprosił i umaił. Ponadto każdy zaproszony otrzymałby karnet i upominek indywidualnie do niego dopasowany, a całość odbyłaby się w jakiejś bajeranckiej lokacji, żeby było i komfortowo i ciepło i przytulnie jednocześnie. Z częścią wspólną do przebywania razem, ale i wydzielonymi kącikami odosobnienia, w których można by regenerować akumulatory i siły sponiewierane/utracone/nadwątlone w zabawie. Byłyby też odczyty zaproszonych znamienitych gości i akcent muzyczny, tu – wiadomo – niespodzianka wieczoru, nie powiem kto, ale możemy się domyślać. I dużo, dużo światła: świece w kandelabrach, dyskretne kinkiety, strojne choiny w sznurach kolorowych lampek oraz oczywiście leflektory skierowane na gwiazdę wieczoru. Normalnie ogród rozkoszy ziemskich (tablica środkowa), z tym, że lekkie utytłanie, owszem umorusanie się w grzechu, ale w granicach spowiadalnych, bez bezguścia, bez oślizgłości, bez nieodwracalnych zmian w relacji. Tudzież zabawa i szał. W sumie ze trzy dni bym na to przeznaczył, także natężenie można by stopniować i siły rozkładać i zmartwychwstać. Więc jakby moja żona powiedziała: „Ja chcę na jachcie”, to by się dało zrobić i tam też część imprezy przeprowadzić. A jacht, jak to jacht na takie okazje. Szerokaśny, z trzema pokładami, wycieraczką, basenem, barierkami co lśnią, salą kinową, a może i dwiema, żeby się dało w jednej poważne europejskie kino ambitne z Albanii odtworzyć, a już w drugiej bardziej luźno, ze śmiechem komedie, ale też jednak na poziomie. Dźwięc, wiadomo, Dolby Surround. I pikle i śledzie w śmietanie i ziemniaki, na galowo, w mundurkach, a do wszystkiego szampan w kieliszkach wykonanych z czego sobie kto zażyczy, do tego stopnia, że z wafla też. I można przyjść na to całe wydarzenie z dziećmi, bo jest opieka zapewniona, w czasie kiedy rodzice oddają się uciechom i podskokom, opiekają kiełbaskę nad ogniskiem, to dziecko jest zabawiane, zaopiekowane, poddane właściwej dla wieku i zainteresowań przemocy symbolicznej. Można przyjść z dzieckiem, można w szalu, bo wieszaki będą żeby odwiesić, można dowolnie i bez ograniczeń, bo – jakby co – będzie się improwizować, ale z takim budżetem, to nie będzie improwizacja, tylko po prostu z kapelusza możliwości wydobycie odpowiedniego rozwiązania problemu. Także luz. Oczywiście kwestia używek, to już kwestia – jak było powyżej – do ogrodu rozkoszy ziemskich przypisana i tu też będzie grubo, z hukiem i bez hamulca, ale jednak z klasą. Wszystko jest dla ludzi i znajdą się ludzie do wszystkiego. Wietrzenie sal. Opieka medyczna. SPA. Kapłani kilku kultów i religii. Notariusz. Ale też mop, gdyby ktoś poczuł, że chce we własnym zakresie wydzieliny jakieś omieść dyskretnie i bez rozgłosu, żeby się na butach i w opowieści nie rozniosło, a nie, że niby nikt nie wie, ale jednak przy śniadaniu dziwnie patrzą… Także: komfort, bezpieczeństwo oraz tort. Bo jakże tak bez torta, tortu? Tortus tuus musi być. Komu grubiej, komu cieniej pokroić, a kto się wstrzyma nieważne, ale tort i świeczki to na sto procent. I to duży. Jak ten księżyc, co usłużnie przyświeca i odbija się w bezkresnej toni akwenu, przez który nasz jacht cicho sunie. Szczypta romantyzmu i ciszy też potrzebna. Pauza.